W czasie stanu wojennego przemycił na Zachód setki rolek filmu, ale dopiero teraz ma szansę zobaczyć, co na nich uwiecznił. O niezwykłej podróży w przeszłość, zawodzie reportera i kondycji rynku fotografii prasowej - rozmawiamy ze słynnym portrecistą PRL-u
PROfil |
Chris Niedenthal Urodzony w 1950 r. w polskiej rodzinie w Londynie. Po studiach w London College of Printing, w 1973 r. przyjechał do Polski na kilka miesięcy i pozostał do dziś. Na początku lat 80. współpracował z amerykańskim tygodnikiem "Newsweek" a od 1985 r. "Time". Dla tego czasopisma robił reportaże w całej Wschodniej i Centralnej Europie, Związku Radzieckim i na Bałkanach. Wygrał World Press Photo w 1986 r. portretem węgierskiego przywódcy Janosa Kadara. Przez kilka lat współpracował również z niemieckim tygodnikiem "Der Spiegel". Swoje doświadczenia fotoreportera opisał niedawno w autobiograficznej książce Zawód: fotograf (Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2011). Mieszka w Warszawie. www.chrisniedenthal.com |
Nie. Nowy naczelny magazynu, Michał Broniatowski, z którym znam się od wielu lat, zaproponował mi opowiadanie o świecie fotografii. Opierałem się trochę, bo nie jestem przecież dziennikarzem piszącym. Wymyśliliśmy formułę krótkiego tekstu o fotoreporterze i prostego portretu. Prostego, bo to ich zdjęcia są najważniejsze, a prezentowane są na 4 stronach magazynu.
Umawiam się z fotografami u siebie w domu, w ogrodzie zimowym, bo jest tam dobre światło naturalne do uwieczniania ich twarzy, i rozmawiamy. Staram się wyłapać z naszych rozmów to, co najciekawsze, co myślą o fotografii i świecie, pamiętając jednak, że w moich tekstach ich tylko przedstawiam, a nie recenzuję.
Tego nie zdradzę! Szukam głównie fotoreporterów. Był już Czarek Sokołowski, Anna Beata Bohdziewicz, Maciek Nabradlik, Tadeusz Rolke, Filip Ćwik, Michał Szlaga, Wojciech Grzędziński i Adam Lach. Ten klucz wyboru, czyli fotograf-reporter odbiera mi możliwość rozmowy z np. fotografami-artystami. Ale nie ma się co oszukiwać - to fotografię reporterską znam i rozumiem. Chciałbym też teraz opisać więcej fotografujących kobiet.
Młoda generacja jest dużo mądrzejsza, niż ja byłem w ich wieku. Są zdecydowanie bardziej skoncentrowani na osiągnięciu celu. Wierzą, że muszą opowiadać o świecie, o sprawach społecznych, o tym, jak się żyje ludziom. Mają w sobie niezwykłą pasję.
Jeśli chodzi o fotoreportera, to zaczyna już być zawód umierający. Nigdy pewnie całkowicie nie umrze, jednak realia są takie, że w polskiej i światowej prasie jest coraz mniej miejsca na publikowanie tego rodzaju materiałów. Nie mówię tu o fotografii newsowej, lecz o fotoreportażu. Stawki za publikacje mają tendencję spadkową. Oczywiście, nigdy specjalnie się nie opłacało być fotoreporterem, ale tak źle chyba jeszcze nie było.
Miałem ten zaszczyt i szczęście pracować w tych ostatnich złotych latach fotoreportażu, gdy nas ceniono i w miarę dobrze nam płacono za wykonaną pracę. Teraz jedyne, co w mediach ma znaczenie, to koszty. Słupki muszą się zgadzać. Prasą rządzą księgowi i prawnicy. To jest początek końca dobrych czasopism, dobrego dziennikarstwa i fotoreportażu.
Teraz będziemy raczej korzystać z możliwości Internetu, wydawać albumy i robić wystawy. Wiem, to się wiąże z kosztami, a my i tak zaczynamy przechodzić na wykonywanie własnych projektów, i to no własny koszt. Jak pasja, to pasja. I to jest właśnie odpowiedź na pytanie, co to jest zawód: fotograf.
Miło... (śmiech). Mam teraz asystentkę, która pracuje ze mną nad archiwum. Pomaga mi skatalogować i opisać zdjęcia. Akurat tuż przed wyjściem na wywiad próbowałem rozszyfrować jedną fotografię.
To jest trudne. Co prawda, byłem znany z tego, że dobrze opisywałem zdjęcia, lecz opisy te były robione na kopertach, w które pakowałem filmy. Opisywałem, co jest na filmach, jak je wywołać itd. Zawsze rejestrowaliśmy na slajdach, więc to były ważne wskazówki. Te koperty czasem do mnie wracają wraz ze slajdami, a czasem rozkompletowane. Niejednokrotnie wpatruję się więc w fotografię i szukam w myślach, gdzie to mogło być zrobione i w jakiej sytuacji. I kto na tym zdjęciu jest.
Tak. Czasem patrzę na zdjęcia i myślę, że zdarzało mi się zrobić całkiem niezłe fotografie. Mało jest takich sytuacji, ale się zdarzają (śmiech).
Wracają. Przypomina się smutna rzeczywistość, którą już tak dawno temu dokumentowałem, i często też okoliczności, w których wtedy pracowałem.
Spróbujmy to policzyć. Wykonywałem około dziesięciu filmów dziennie. To daje trzysta sześćdziesiąt zdjęć. Pracowałem sto, sto dwadzieścia dni w roku. Wychodzi mniej więcej pół miliona zdjęć, lecz nie jestem pewny. Może więcej.
To było już ponad 40 lat temu. Zawsze wiedziałem, że chcę być fotografem. I to fotoreporterem, nie chciałem fotografować mody, reklamy czy być artystą. Przyjechałem tu, dosyć naiwnie myśląc, że może mógłbym pracować w zawodzie fotoreportera, pokazując Polskę światu.
Tak. Znałem Polskę. Przyjeżdżałem tu od 1963 r. na wakacje. Czasem z rodziną, czasem z kolegą. Czułem atawistyczne ciągoty do swoich korzeni. Rodzice byli Polakami. Ten kraj po prostu mnie fascynował. Lata 60. i 70. w Londynie nie były dla mnie zbyt pasjonujące i ciekawe.
Natomiast w Polsce młodzież była zainteresowana światem, pewnie dlatego, że nie był tak dostępny. Tutaj czytało się literaturę francuską, niemiecką, rosyjską. Tutaj się o niej rozmawiało długimi godzinami. Polska młodzież mnie fascynowała. Znacznie bardziej niż ówczesna londyńska młodzież, i o wiele bardziej niż system, który tu panował.
Przyjechałem na zaproszenie Polskiej Agencji Interpress. To była polska państwowa agencja prasowa, posiadająca także dział fotograficzny. Głównym zadaniem agencji była obsługa wydarzeń dla serwisów zagranicznych. Zaprowadzono mnie do pokoju, w którym byli fotografowie, m.in. Janusz Rosikoń, Janusz Morek, Włodek Ochnio, Kuba Grelowski, a ja nikogo z nich nie znałem.
Za to oni byli zainteresowani mną, bo przyjechałem przecież z dalekiego świata. Przyjęli mnie jak swojego. Wsiąkłem w to środowisko. Potem poznałem fotografów ze studenckiego tygodnika ITD, m.in. Andrzeja Baturo, Krzysztofa Barańskiego, Macieja Musiała, Adama Haydera. Crème de la crème polskiego reportażu. Przyjaźniliśmy się.
On wyjechał z Polski wtedy, kiedy ja przyjechałem. Jedynym naszym punktem stycznym była sytuacja, gdy w późnych latach 70. Klaus Bednarz, korespondent niemieckiej telewizji, chciał napisać książkę o Polsce i szukał do niej fotografii.
Pracowaliśmy czasem we dwóch przy obsłudze wydarzeń, pokazałem mu więc swoje zdjęcia i znalazły się w tej publikacji. Potem Tadeusz mówił mi, że też oferował swoje zdjęcia, ale Klaus Bednarz odpowiedział mu, że niejaki Niedenthal zdominował swoją fotografią tę publikację. Tak naprawdę, to poznaliśmy się dopiero w latach 90.
Lubię być samotnym wilkiem, choć nie zawsze to było możliwe. W fotografii newsowej to jest trudne. Początkowo unikałem tego rodzaju fotografii, jednak czasami jeździłem na tematy z innymi fotografami. Zawsze mieliśmy problem z transportem, kto miał samochód, ten był królem. Po jakimś czasie i ja kupiłem auto. Włodek Ochnio miał trabanta, ja miałem malucha.
Kuba Grelowski, sporo starszy ode mnie fotograf, z którym się zaprzyjaźniłem i którego traktowałem trochę jak ojca, miał starego angielskiego Forda. Sam go reperował. Dużo z nim jeździłem. On mnie uczył życia w Polsce, życia w ogóle. Lecz jak trzeba było, to byłem samotnikiem. Prędzej dzisiejsi fotografowie są samotnikami, chociaż to jest też zupełnie inny rodzaj fotografii od tej, którą ja wykonywałem.
W takie koperty fotoreporterzy "Newsweeka" pakowali niewywołane filmy przed wysłaniem do redakcji w Nowym Jorku. |
|
"Znajdowały się na nich nasze nazwiska, liczba filmów, instrukcje dla laboratorium, data i w miarę rozwinięte podpisy. Fotoedytor za oceanem nie miał pojęcia, co się znajduje na filmach przysłanych z dalekich i obcych stron, więc trzeba mu to było jak najdokładniej opisać". |
foto
|
Miałem szczęście, chociaż trochę temu szczęściu musiałem pomóc. Po przyjeździe do Polski cały czas pisałem do różnych pism i oferowałem swoje usługi. Jeździłem na targi książki do Frankfurtu, by bezpośrednio spotykać wydawców. To nie były łatwe rozmowy, bo każdy z nich miał dwadzieścia takich spotkań w ciągu dnia. Jeśli chodzi o Newsweek, to nasza współpraca rozpoczęła się, gdy Jan Paweł II został wybrany na papieża.
Wiedziałem, że jestem w dobrym miejscu, w dobrym czasie. Napisałem do Sterna, że zaczynam robić materiał o Karolu Wojtyle i pojechałem do Wadowic. Sprzedałem trochę zdjęć we Frankfurcie i wróciłem do Warszawy.
Mój kolega Krzysztof Bobiński, który był takim samym Anglikiem jak ja, czyli Polakiem urodzonym i wychowanym w Anglii, pracował jako dziennikarz dla Financial Times i miał dużo kontaktów. Kiedy do Warszawy przyjechał korespondent Newsweeka, Krzysztof polecił mnie do zrobienia temu dziennikarzowi materiału o nielegalnych kościołach budowanych na wsiach. I tak doszło do pierwszego zlecenia.
Kontakt zaprocentował na tyle, że w 1979 r. podczas pielgrzymki Jana Pawła II ten korespondent załatwił mi robienie zdjęć dla Newsweeka. Oczywiście, przyjechał tu ich stały fotograf, ale to moje zdjęcie znalazło się na okładce, jak i większość zdjęć w środku. Dyrektor fotograficzny tygodnika zadzwonił do mnie potem i krzyknął z takim południowym akcentem "Kim ty, do cholery, jesteś?". Później o kolejne zlecenia było łatwiej.
W Polsce nie było korespondenta Newsweeka, przyjechał dopiero w stanie wojennym. Ja proponowałem, bo oni nie wiedzieli, co się tutaj dzieje. Razem z Anglikiem Michaelem Dobbsem byliśmy pierwszymi dziennikarzami w Stoczni Gdańskiej. On wtedy pracował dla Sunday Times, namówił mnie, żeby tam z nim pojechać. Z trudem weszliśmy na teren stoczni.
Redakcja Newsweeka dostała moje zdjęcia, lecz w związku z tym, że duże agencje i telewizje zachodnie jeszcze milczały na temat strajku, bo ich tam nie było, nie wykorzystali tych fotografii. Dostali zdjęcia w sobotę, dzień po zamknięciu numeru, i nie zdecydowali się na zmianę ani wstrzymanie druku.
Miałem wyjątkowy materiał - niestety, zdjęcia musiały tydzień poczekać. Po tygodniu byli już tam wszyscy, a ja już byłem z żoną i synkiem na długo oczekiwanych wakacjach. Do stoczni udało mi się wrócić na ostatnie trzy dni strajku.
Trochę tak. Nie wyśmiewałem się z Polski, ale owszem, lekki uśmiech mógł zaistnieć. Lubię dawać powody do śmiechu.
Kiedy je robiliśmy, to trochę się śmialiśmy. Chociaż teraz, po latach, myślę, że dla odbiorców są dużo zabawniejsze.
Nie miałem szans. Ja nie znałem swoich zdjęć. Jestem fotografem, który znał tylko wycinek swojej pracy, ten opublikowany w prasie, już po fakcie.
Kiedy robiłem to zdjęcie, było zimno i byliśmy wszyscy bardzo zdenerwowani. Wiedziałem, że jest to ładne skojarzenie. Redaktorzy z Newsweeka też to zobaczyli, jednak zdjęcie zostało przykadrowane i w publikacji zabrakło nazwy kina Moskwa.
Był Piotr Kwiatowski, operator filmowy, ale i fotograf, i jeszcze amerykański fotograf, który pracował dla Time’a. Szukaliśmy miejsc, skąd można było uwiecznić wojsko na ulicach. Wiem, że Ireneusz Piotrkowski również zrobił takie zdjęcie, z tego samego miejsca, tylko szerszym kątem. Ktoś jeszcze inny pewnie też je zrobił.
Zupełnie nie. Wiedziałem, że wszystko, co trzeba - jest na tym zdjęciu. Jest Moskwa, nazwa filmu i ten wóz opancerzony i żołnierze. Szkoda trochę, że to nie jest prawdziwy czołg. Ale w takich momentach nie myśli się o przyszłych losach takiego ujęcia, lecz o tym, że w ogóle udało się cokolwiek zrobić.
Zawsze lubiłem dwa zdjęcia z Wrocławia, zrobione w stanie wojennym na Placu Solnym. Na jednym jest samotny mężczyzna i pali papierosa. Na twarzy malują mu się różne emocje. Spokój, zamyślenie, może zmartwienie. Drugie przedstawia jakiegoś pana popijającego coś z buteleczki, a w tle jest sklep mięsny i kilka samochodów z tej szarej rzeczywistości.
Bardzo lubię też zdjęcie, które wróciło do mnie po 30 latach. Zrobione w Wadowicach tuż po zamachu na papieża. Przedstawia modlącą się za zdrowie papieża kobietę. Na szyi ma "korale" z około dziesięciu rolek papieru toaletowego. To jest trochę takie zdjęcie, jak "Czas Apokalipsy". PRL w pigułce. Nieco przesadna religijność i chroniczny brak podstawowych artykułów. Zupełnie tego kadru nie pamiętałem.
Bardzo mi było miło, że to zdjęcie znalazło się w albumie. Figuruje w nim raczej jako rekwizyt w innej fotografii, ale nie narzekam.
Wystarczyło do niego zadzwonić. On był dla nas bardzo otwarty. Wiedział, że prasa zachodnia mu sprzyja. Jego dom był oblężony przez dziennikarzy.
Ja tego nie doświadczyłem, ale ten film i ten moment był bardzo prawdziwy.
Byłem umówiony z Lechem Wałęsą na śniadanie u niego w mieszkaniu. Później mieliśmy jechać do siedziby "Solidarności" we Wrześciu, gdzie Wałęsa od niedawna pracował. To był zwykły pocałunek męża przed wyjściem do pracy. Tego zdjęcia też nie pamiętałem. Wróciło do mnie po latach z agencji Black Star.
Jest jeszcze to niezwykle wesołe zdjęcie dziewczynki, która przytula papieża Jana Pawła II w sposób dość szczególny... Przytula się do pupy (śmiech). Dziecku można wybaczyć. Fotografowie czekają na takie momenty.
Owszem. Ale też trzeba tam być i to zdjęcie zrobić. Bardzo lubię również zdjęcie, na którym papież wyciąga ręce i przytula roczną dziewczynkę. Ta, oczywiście, zanosi się płaczem. Udało mi się spotkać tę dziewczynkę po latach.
Wszyscy mieliśmy.
No tak. Najbardziej podoba mi się mój kryptonim - "Kret".
Kilka razy miałem świadomość, że ktoś mnie pilnuje, ale nie odczuwałem tego specjalnie na co dzień. Najbardziej podobało mi się, w jaki sposób mnie opisano w tej teczce. Ktoś zaznaczył, że w obecności żony Niedenthal robi wrażenie, że nie ma nic do powiedzenia. To piękne i prawdopodobnie prawdziwe stwierdzenie.
Kilka lat temu. Czekałem rok na wydanie mi teczki. Ma około 140 stron. Nie ma w niej nic ze strajku w Gdańsku, chociaż zostałem tam zatrzymany i przez trzy godziny zastanawiano się, co ze mną zrobić.
Zdecydowanie pomagała, choć może dopiero dzisiaj zdaję sobie z tego sprawę. Oni nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Straż stoczni dzwoniła do Komitetu Wojewódzkiego, do Komitetu Centralnego itd. W końcu mnie wypuścili. W teczce nie ma też nic à propos stanu wojennego. Moje najważniejsze momenty zostały pominięte.
Nie. Oczywiście, przed wprowadzeniem stanu wojennego - zdjęcia wysyłało się legalnie, frachtem lotniczym i w dniu nadania one leciały samolotem do Ameryki, przez Niemcy Zachodnie, Francję albo Anglię. W stanie wojennym - sytuacja się zmieniła. Samoloty już nie latały. Pierwsze zdjęcia trafiły do RFN dzięki pomocy niemieckiego studenta, którego w ostatnim momencie znalazłem w pociągu do Berlina, na dworcu kolejowym w Warszawie.
Powiedziałem mu, i dałem telefon do oddziału Newsweeka w Bonn. Mogłem się tylko modlić, że się przedostanie przez granicę, że mu nie skonfiskują tych filmów albo, choć teraz może nieładnie to mówić, jednak przeszło mi przez myśl, że on może będzie chciał je sprzedać jako swoje. To były pierwsze dni stanu wojennego, więc bałem się wszystkiego.
Udało się, kurier odebrał od niego filmy i wysłano je do Nowego Jorku. Przy czym ja tego wtedy nie wiedziałem. Trzy razy wysyłałem zdjęcia tą metodą. Przesyłki zabierali znajomi znajomych, m.in. włoski fotograf i brytyjska dziennikarka. Po dwóch tygodniach pozwolono nam wysyłać zdjęcia oficjalną drogą i znów Polska Agencja Interpress miała dział, który opiekował się korespondentami.
Zasady trochę się zmieniły. Dostaliśmy opiekunów, lecz mogliśmy robić zdjęcia na ulicy. Taki opiekun podchodził do żołnierza na ulicy, przedstawiał nas i pytał, czy możemy zrobić zdjęcia. Oczywiście, staraliśmy się przechytrzyć system. Kolega, który był w strukturach podziemnych, sfotografował podziemną drukarnię. Zamiast swoich mniej ważnych filmów, wkładałem do paczki jego materiały i wysyłałem na Zachód.
To był ewidentny początek końca mojej dotychczasowej pracy. Później nie było już tego zainteresowania Europą Wschodnią. Jeżeli były jakieś zamówienia, to dotyczyły raczej tematów bardziej biznesowych. Życie codzienne nie było już dla zagranicznych tytułów tak interesujące. Poza tym, o wiele prościej było, po upadku komunizmu, przysłać każdego innego fotografa, bo już łatwiej było o wizy. Stojąc pod upadającym Murem Berlińskim - czułem, że moja praca się kończy.
Polska zawsze słynęła z pięknych kobiet. I z tego powodu też tu jestem (śmiech). Ale prawda jest taka, że trochę powszedniejemy.
Miałem problem z przejściem na aparat cyfrowy. Miałem inne podejście do fotografowania i cyfryzacja mnie trochę przerażała. Nie chciałem nosić dużego aparatu, kilku ciężkich obiektywów. Teraz już co nieco opanowałem cyfrę, i zaczyna mi się marzyć ruszenie w drogę i pokazanie dzisiejszej Polski. Brakowało mi do tej pory motywacji.
Powiedzmy, że bardzo słabo fotografuję swoich najbliższych. Moja żona zawsze się dziwiła - jak ja mogę żyć z fotografii, skoro nie potrafię ładnie sfotografować ani jej, ani dziecka, ani teściowej. Na wakacjach fotografuję życie wokół mnie, rzadziej rodzinę. Muszę przyznać, że kiedy w końcu wyruszę w Polskę, nie będę chciał uwieczniać banalnych historii.