Najchętniej pracuje o świcie. Kadrów szuka podczas samotnych wędrówek. Michael Kenna zasłynął fotografią krajobrazową - jego charakterystyczny styl, któremu jest wierny od wielu lat, to surowy, czarno-biały minimalizm.
Urodziłem się w raczej niezamożnej robotniczej rodzinie w Widnes - przemysłowym mieście niedaleko Liverpoolu. Miałem szóstkę rodzeństwa, mimo to byłem raczej samotnikiem, wolałem przeżywać swoje przygody w wyobraźni, wędrując po okolicznych ulicach i parkach.
Lubiłem zaglądać na stacje kolejowe, do fabryk, starych kościołów i na cmentarze, szwendać się po boiskach do rugby i trasach holowniczych nad kanałami, po wszystkich miejscach, które później chętnie fotografowałem. Chociaż nie miałem wtedy jeszcze aparatu, to myślę, że ten okres w życiu był ważniejszy dla mojego sposobu patrzenia na świat, niż późniejsza nauka w szkołach artystycznych.
Tak, przez siedem lat szykowałem się do zawodu księdza. Wyniosłem stamtąd bardzo wiele i do dzisiaj uważam, że niektóre aspekty wychowania w religijnym duchu dobrze wpłynęły na moją pracę: to dyscyplina, cisza, medytacja i poczucie tego, że coś jest obecne, nawet jeśli tego nie widzimy.
Skończyłem ze świetnym wykształceniem, ale niezbyt dobrymi "widokami na karierę". Na szczęście okazało się, że nieźle wychodziło mi rysowanie, więc poszedłem do szkoły zgodnej z moimi zainteresowaniami - Banbury School of Art w Oxfordshire. Tam odkryłem fotografię, którą studiowałem później w London College of Printing.
Zyskałem przygotowanie do zawodu fotografa komercyjnego - liznąłem nieco fotoreportażu, trochę fotografii mody, produktowej, architektury a nawet sportu. Z takim wykształceniem miałem szanse na rynku. Jednocześnie rozwijałem hobby, czyli fotografię krajobrazu, chociaż nie miałem jeszcze wtedy pojęcia, że stanie się to moim zajęciem.
Trochę asystowałem, trochę pracowałem przy druku, a czasami też fotografowałem na komercyjne zlecenia. Później wyjechałem do USA. Miałem sporo szczęścia - znalazłem pracę u samej Ruth Bernhard. Po jakimś czasie galerie zainteresowały się moimi zdjęciami, sprzedawałem odbitki, zaczęły się wystawy, publikacje... Długo to trwało, ale w końcu przeszedłem z fotografii komercyjnej do tzw. artystycznej.
Światło jest w fotografii niezwykle ważne, a zamglone, łagodne światło poranka zawsze mnie fascynowało. Widzimy raczej sugestię przedmiotów niż je same, jakby ktoś okrył otoczenie zasłoną. Można mierzyć odległość tonacją koloru. Powietrze jest świeże i spokojne, jakby świat sobie spał. Fotografuję o różnych porach dnia i nocy, ale świt lubię najbardziej.
Trudno powiedzieć, co właściwie fotografuję - zmieniam temat zależnie od nastroju, od tego, co dzieje się w moim życiu. Fabryki, drzewa, brzeg morza, mosty - wszystkie często pojawiają się na moich zdjęciach. Znajduję tematy dzięki ciekawym wzorom, kompozycjom graficznym w pejzażu. Często zamysł polega na prostym zestawieniu działań człowieka z bardziej płynnym, organicznym krajobrazem naturalnym.
Lubię miejsca tajemnicze, wiekowe - takie, w których jest więcej pytań, niż odpowiedzi. Szukam śladów, wspomnień spotkań człowieka z przyrodą. Szukam czytelnych, graficznych kształtów - zależy mi na tym, żeby wnieść trochę prostoty do bałaganu, który nas na co dzień otacza.
To prawda, nie za często uwieczniam ludzi. Pewnie dlatego, że portrety nie wychodzą mi najlepiej. Ale na moich zdjęciach jest nieobecność. Pojawiamy się na tym świecie sami i sami z niego odchodzimy - chciałbym, żeby patrzący na moje zdjęcia widzowie doświadczyli tej samotności. Zachęcam do tego, żeby przystanąć na chwilę, zastanowić się, uspokoić.
Czasami myślę, że moja praca przypomina trochę to, co dzieje się w teatrze lub sali koncertowej. Zanim aktorzy albo muzycy wejdą na scenę, narasta atmosfera oczekiwania - ten moment zawsze bardzo do mnie przemawia. Potem już wychodzą artyści i wciągają nas w swoją opowieść. Myślę sobie, że staram się oddać w fotografii to uczucie na chwilę przed spektaklem i zaraz po tym, kiedy aktorzy schodzą ze sceny.
Fotografia to tak zróżnicowane medium, że nie da się tu uogólniać. Każdy musi zdecydować za siebie. Ja kocham to, co robię - mam swoją pasję i czasem nie mogę się nadziwić, że ta niesamowita podróż już tak długo trwa. Dlatego jestem bardzo wdzięczny wszystkim, którzy kupują moje prace albo zlecają mi różne projekty.
Mój zawód dał mi okazję przeżycia wielu niesamowitych rzeczy, którymi staram się dzielić z innymi. To, że mogę być w rozmaitych szczególnych miejscach na świecie, czasem o nietypowych porach, jest przywilejem. Dziś wszyscy się spieszą, wciąż wszystko ich rozprasza. Mam dużo szczęścia, bo moja praca może dawać spokój. Samotność jest jej ważną częścią.
Często fotografuję ścieżki, mosty, puste przestrzenie, po których widz może się przespacerować w wyobraźni, dokończyć opowieść samodzielnie. Mam nadzieję, że moje zdjęcia przydają się ludziom.
Wywodzę się z tradycji fotografii europejskiej. Moimi mistrzami byli Eugene Atget, Bill Brandt, Mario Giacomelli, Josef Sudek. Wpłynęli też na mnie amerykańscy giganci - Ansel Adams, Ruth Bernhard, Alfred Steiglitz i inni. Myślę, że wszystkie doświadczenia i wszystko, czego się uczymy, jakoś na nas wpływa - nie dotyczy to tylko nauki i poznawania prac innych fotografów, ale też naszych własnych przeżyć, głównie z dzieciństwa.
Wierzę, że każdy ma coś do przekazania, choć czasem trudno jest do tego dotrzeć. W świecie fotografii jest pełno kopiowania, pewnie dlatego, że to najłatwiejsze. Myślę jednak, że samoświadomość w połączeniu z inspiracjami z zewnątrz może być świetnym bodźcem dla kreatywności.
I do komercyjnych zleceń, i do własnych projektów staram się podchodzić równie profesjonalnie, choć oczywiście wolę robić to drugie. Niektórzy klienci dają mi tak dużo wolności, że prace wykonane dla nich mogę umieścić w artystycznym portfolio. Zdarza się też, że autorskie ujęcia są wykorzystywane do celów komercyjnych. Granice są płynne.
W ostatnim czasie pracowałem m.in. dla lotniska Haneda w Japonii oraz brytyjskiego banku HSBC, zdarzyły mi się też zlecenia, które nie były do końca komercyjne - tak jak wtedy, kiedy fotografowałem koreańskie wyspy Shinan (zdjęcia ukazały się w końcu w albumie).
Kiedyś zlecano mi temat samochodów w krajobrazie, teraz najczęściej chodzi o samo zdjęcie bez żadnego produktu - po prostu pejzaż, który kojarzy się z daną marką. Takie zamówienia lubię najbardziej, bo zahaczają o zakres projektów autorskich i pasują do mojej niekomercyjnej fotografii.
To, że upieram się przy procesie srebrowym pewnie zniechęca do mnie niektórych klientów. Dyrektorzy kreatywni chcą natychmiastowego dostępu do zdjęć. Dziś normą jest retusz, łączenie zdjęć ze sobą, dodawanie grafiki i błyskawiczne wysyłanie efektu mailem. Mimo to wciąż miewam zamówienia, chociaż to, co osiągam przy fotografowaniu w plenerze i działaniu w ciemni dałoby się zrobić na komputerze. Klienci, którzy chcą ze mną pracować, lubią mój styl i po prostu szanują ten tryb pracy. Bardzo to doceniam.
Przez wiele lat pracowałem głównie w Europie, ale od połowy lat 90. najwięcej fotografuję w Azji. Spokój tamtejszego krajobrazu wywarł na mnie olbrzymie wrażenie. Kojarzy mi się z haiku, w którym sugestia jest ważniejsza niż dosłowność.
Kiedy gdzieś jadę z aparatem, rozglądam się, szukam wrażeń, jakiejś iskry. Nie przyjeżdżam z gotowym planem. Podoba mi się to, co powiedział kiedyś Garry Winogrand - "w fotografowaniu chodzi o to, żeby przekonać się, jak coś wygląda na zdjęciu". Najczęściej chodzę sobie, zwiedzam i fotografuję. Nigdy nie wiem, ile czasu to zajmie. To dla mnie trochę jak poznawanie nowej osoby - kiedy nie wiemy jeszcze, w jakim kierunku potoczy się rozmowa. Pomaga mi ciekawość i cierpliwość. Wiele razy zdarzało się, że w nieciekawych miejscach znajdowałem świetne tematy. Niespodzianki się zdarzają, warto to zaakceptować.
Nie mam jednej ustalonej metody. W nocy niekiedy robię tylko jedno, dwa zdjęcia, z kilkugodzinnym czasem naświetlania. Bywa, że w dzień spaceruję tylko z Holgą, albo mam ze sobą statyw i filtry ND. Doświadczenie nauczyło mnie, że jeśli jakieś zdjęcie wydaje mi się świetne, to znaczy, że to, które zrobiłem chwilę wcześniej albo później jest ciekawsze. Jeśli wygląda perfekcyjnie, jest przewidywalne i nudne. Nie zależy mi na pełnej kontroli nad obrazem, dlatego lubię długie ekspozycje. Nie wyobrażam sobie wtedy, jak będzie wyglądała odbitka. Na decyzje czas przychodzi w ciemni.
Bardzo wiele. Często pracuję nad kilkoma rzeczami naraz, niektóre projekty ciągną się w nieskończoność. Fotografuję regularnie w Chinach, Anglii, Francji, Japonii, Korei i USA, a czasem odwiedzam też inne kraje. Nie myślę zbyt wiele o przyszłości, bo jest zbyt nieprzewidywalna. Życie jest dla mnie podróżą, a dotychczasowe doświadczenia nauczyły mnie, że droga na pewno będzie pełna niespodzianek. Wiem, że będę zadowolony, jeśli opuszczę ten piękny świat ze świadomością, że dałem innym swoimi zdjęciami tyle radości, ile doświadczyłem sam.
Z moich podróży koleją po Polsce w latach 80. pamiętam wszechobecny zapach pyłu węglowego. Krakowskie tramwaje były całe w błocie.
To było zimne, ponure miejsce. Fotografowałem wtedy jednak głównie pozostałości nazistowskich obozów koncentracyjnych, więc może pod wpływem tego tematu postrzegałem rzeczywistość w ciemniejszych barwach. Później wracałem kilkakrotnie i obserwowałem zmiany - wszystko dookoła stawało się jaśniejsze i bardziej optymistyczne. Ostatni raz odwiedziłem Warszawę w 2008 r. Polska to piękny kraj i powinienem w końcu wywołać więcej zdjęć stąd - niestety, wadą procesu srebrowego jest fakt, że tylko mała część negatywów doczekuje się odbitek.
Przez wiele lat używałem kliszy 35 mm, ale w latach 80. odkryłem format 120 6x6. To dało mi większą swobodę komponowania. Poza tym lubię większe negatywy. Nie muszę też decydować, czy wolę zdjęcie pionowe, czy poziome. Mam większe pole działania przy wywoływaniu - przeważnie odbitki pozostają kwadratowe, ale czasami powstają też panoramy.
W szkole fotografowałem w kolorze, głównie studium ciała w ruchu. Moje pierwsze prace były kolorowe. Wolę jednak czarno-białą fotografię - myślę, że mogę nią wyrazić więcej. Może to dlatego, że na co dzień widzimy świat w kolorze. Czarno-biały obraz nie jest wierną reprodukcją rzeczywistości, ale zachętą do tego, żeby dopowiedzieć sobie coś w wyobraźni. Dla mnie osobiście jest spokojniejszy, bardziej łagodny, lepiej zapada w pamięć.
Pewnie nie spodoba się to Czytelnikom magazynu o fotografii cyfrowej, ale szczerze mówiąc, nie spotkałem jeszcze odbitek cyfrowych, które by mnie zachwyciły. To oczywiście wyłącznie kwestia gustu. Od czterdziestu lat stosuję proces srebrowy i zmiana medium na cyfrowe byłaby dla mnie zbyt drastyczna. To prawda, że dzięki technologiom cyfrowym fotografowanie stało się prostsze, tańsze i mniej przy nim bałaganu. Dobrze, że tak się stało. Ale jestem też zdania, że każdy powinien działać w taki sposób, jaki najbardziej mu odpowiada.
Cieszę się, że nowe rozwiązania przypadły do gustu tak wielu fotografom, ale ja nie lubię pośpiechu. Długa praca w ciemni przy każdej odbitce daje mi najwięcej radości. Innowacje technologiczne nie wpłynęły na to, co robię - wciąż wolę proces srebrowy, z jego ograniczeniami, niedoskonałościami i nieprzewidywalnością.