Czy Olympus OM-D E-M10 to prostsza i tańsza wersja modelu E-M5? Gdy przyjrzymy mu się bliżej okazuje się, że wiele wspólnego ma również z topowym E-M1. Co naprawdę potrafi ten stylowy maluch?
Foto
|
SpecyfikacjaMatryca: 16 Mp, 17,3 x 13 mm, 4/3Mnożnik ogniskowej: 2x Procesor: TruePic VII Pamięć: SD/SDHC/SDXC Tryb filmowy: 1920 x 1080 pix, 30p Zakres ISO: 100–25 600 Autofokus: detekcja kontrastu, 81-polowy Tryb seryjny: do 8 kl./s LCD: odchylany, dotykowy, 3", 1,04 Mp Wizjer: elektroniczny, 1,44 Mp, 1,15x Migawka: 1/4000–60 s, Bulb do 8 min Waga: 350 g Wymiary: 119,1 x 82,3 x 45,9 mm Zasilanie: akumulator lit-jon BLN-5 |
Ten bezlusterkowiec Olympusa to ciekawe połączenie istniejących już modeli - w korpusie niewiele większym od kompaktowego Stylusa 1 umieszczono matrycę z OM-D E-M5, ale obsługiwaną przez procesor z OM-D E-M1. Z E-M5 zapożyczono również wizjer, ale to E-M1 był dawcą dotykowego ekranu o dużej rozdzielczości. Aparat w znacznym stopniu bazuje na pierwszym OM-D, ale pod wieloma względami nawet go wyprzedza - może pochwalić się wbudowaną lampą, modułem Wi-Fi czy nowymi funkcjami kreatywnymi. Najnowszy bezlusterkowiec ciekawie prezentuje się też na tle konkurencji. Wyceniony na ok. 3000 zł, okazuje się godnym rywalem dla zaawansowanego Sony NEX-6 oraz zdecydowanie droższych: Fujifilm X-E2 oraz Panasonika GX-7. Czyżby E-M10 był czarnym koniem tego wyścigu?
Test ukazał się w druku w numerze Digital Camera Polska 04/2014.
Stylistyką E-M10 faktycznie nawiązuje do E-M5, choć tak samo dobrze moglibyśmy porównać go do zaawansowanego kompaktu Stylus 1. Różnice między tymi trzema modelami są naprawdę niewielkie. Korpus zachował charakterystyczne kształty, choć E-M10, za sprawą łagodniej wyprofilowanej kopułki wizjera, jest nieco niższy. Wykonany głównie ze stopu aluminium korpus jest bardzo dobrze wyważony (396 g). Aparat pozbawiono znanych z E-M5 uszczelnień, ale producent nie odchudził przesadnie konstrukcji, dzięki czemu bardzo przyjemnie ciąży nam w dłoni. Do jakości wykonania trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia, szczerze mówiąc, byliśmy nawet zaskoczeni solidnością obudowy. Choć to najprostszy model w rodzinie, konstrukcja jest sztywna i zwarta, jak w przypadku modeli profesjonalnych. Srebrna wersja prezentuje się świetnie i budzi zaufanie, to rzadka sytuacja, gdy aparat lepiej wygląda na żywo, niż na studyjnych, reklamowych packshotach. Bardzo starannie sporządzono również elementy sterujące - przyciski i dźwignie są małe, ale precyzyjne, twarde i dobrze osadzone.
Aparat testowaliśmy z nowym kitowym zoomem 14–42 mm. Obiektyw ma bardzo kompaktową budowę, i taki zestaw ponownie przywodzi na myśl raczej wyposażonego w chowany zoom Stylusa 1, niż zaawansowanego E-M5. Podsumowując, za estetykę i jakość wykonania E-M10 zgarnia od nas najwyższe noty, naprawdę trudno się tu do czegoś przyczepić.
Czy tak mały aparat może być wygodny? Uchwyt (podobnie jak w E-M5) jest bardzo płytki, w zasadzie symboliczny, ale nowe gumowe wykończenie sprawia, że trzymamy go znacznie pewniej, niż nieco śliskiego E-M5. Dla osób obdarzonych większymi dłońmi zaprojektowano krótki, ale skutecznie poprawiający chwyt, dokręcany grip ECG-1. Co ciekawe, dzięki składanej konstrukcji, możemy w każdej chwili szybko odpiąć jego dolną część (jak szybkozłączkę w statywie), by np. dostać się do komory baterii, gdzie znajduje się także slot karty SD.
Generalnie, naszym zdaniem aparat jest bardziej ergonomiczny i wygodniejszy w obsłudze niż E-M5. Zmienił się układ górnych pokręteł (osadzone dość głęboko w E-M5 nie były zbyt wygodne), do krawędzi przesunięto ponadto przycisk Fn1 i odtwarzania, więc nie przeszkadza nam już nadal nieco ostający ekran. Skoro jesteśmy już przy ekranie - producent zrezygnował na szczęście z krytykowanego w testach E-M5 panelu AMOLED, który miał tendencję do przekłamań kolorystycznych. Zastąpił go ten sam co w E-M1, świetny 3-calowy, dotykowy wyświetlacz o dużej rozdzielczości 1,03 Mp. Nadal możemy go odchylać w górę i w dół w zakresie 50/80 stopni. Do kadrowania wykorzystujemy też ten sam co w E-M5, przyzwoity wizjer o rozdzielczości 1,44 Mp (pokrycie 100% kadru, powiększenie 0,92x). Najnowszy wizjer umieszczony w E-M1 (2,3 Mp) zapewne znacznie podniósłby koszt aparatu, a nadrzędnym celem było przecież stworzenie obiektu przyjaznego dla kieszeni.
Wracając jeszcze do obsługi - przycisków nie ma może zbyt wiele, ale producent zadbał o szansę wygodnej personalizacji. Użytkownik sam określa funkcję górnych pokręteł oraz 7 przycisków. Najważniejsze parametry wygodnie skorygujemy też za pomocą szybkiego menu, wyświetlanego na ekranie po wciśnięciu przycisku OK. Kontrowersyjnym tematem będzie zapewne podstawowy obiektyw, który choć bardzo kompaktowy, solidny i estetyczny – wykorzystuje elektroniczny – a nie mechaniczny zoom. Zapewnia płynną i bezdźwięczną pracę podczas filmowania, lecz tradycjonalistów może nie przekonać, zwłaszcza że zmiana ogniskowej niestety nie jest już tak szybka. Na szczęście producent może pochwalić się już bardzo imponującą kolekcją optyki, więc w zasadzie, każdy powinien znaleźć w ofercie M.Zuiko coś dla siebie. Podsumowując, również ergonomię oceniamy na pięć gwiazdek!
Sercem aparatu jest znany z E-M5, 16-milionowy sensor Live-MOS (4:3). Ktoś może powiedzieć, że na obecne standardy to już zbyt mało - w końcu nawet amatorskie lustrzanki dysponują dziś sensorami 24 Mp, ale naszym zdaniem, w tej klasie sprzętu jest to nadal rozdzielczość optymalna – wystarczy do naprawdę dużych wydruków i nie obciąża niepotrzebnie kart pamięci i dysku komputera. Rozdzielczości powyżej 20 Mp zostawmy jeszcze zawodowcom.
Mniejsza rozdzielczość to zazwyczaj także lepsza wydajność. Matrycę z E-M5 tym razem obsługuje nowy procesor True Pic VII z flagowego E-M1. W efekcie, aparat jest tylko minimalnie wolniejszy od starszych braci, rejestrując aż 8 kl./s (9 w E-M5 i 10 w E-M1). Dobrze radzi sobie również z buforowaniem plików. W teście, przeprowadzonym z szybką kartą Kingston SDXC UHS-1 (zapis do 80 Mb/s), w formacie RAW z pełną szybkością "pakowaliśmy" średnio 18 ujęć, co jest wynikiem lepszym od deklarowanego. Jeśli wybierzemy pary JPEG+RAW w najlepszej jakości, częstotliwość spada, ale tylko do 15 ujęć w serii. Fotografując w JPEG z pełną prędkością, zapiszemy ok. 30 ujęć, później aparat zwalnia do ok. 5 kl./s. Co ważne, buforowanie plików odbywa się stosunkowo szybko i nie blokuje innych funkcji aparatu.
Matryca wyposażona jest w system samoczyszczenia i mechaniczną stabilizację, ale tym razem prostszą, bo tylko 3-, a nie 5-osiową, jak w E-M5 i E-M1. Producent zapewnia, że nadal jest to system bardzo skuteczny, umożliwiający wykonywanie ostrych zdjęć nawet przy 1/15 sekundy. W praktyce, tak dobre efekty udało nam się uzyskać tylko przy szerokim kącie. Jak wiadomo, im dłuższa ogniskowa, tym krótszego czasu naświetlania potrzebujemy. Przy 50 mm ostre zdjęcia robiliśmy jeszcze przy 1/25 s, ale odsetek ujęć poruszonych był już znaczny. Tak więc stabilizacja owszem działa, ale nie jest już tak skuteczna, jak w E-M5 i E-M1. Niestety nadal jest też dość hałaśliwa - gdy system jest aktywny (po wciśnięciu spustu do połowy), z wnętrza korpusu wydobywa się jednostajny, wyraźnie słyszalny szum.
Idźmy jednak dalej. Kolejnym ważnym układem jest oczywiście autofokus. Za szybkie ustawianie ostrości odpowiada dobrze już znany system FAST AF, który wykorzystuje 81 pól detekcji kontrastu. Obejmuje on także (wprowadzone po raz pierwszy w E-M5) tryby Małe pole AF i Super Spot AF, które docenią przede wszystkim amatorzy fotografii makro. Nie jest to jednak hybrydowy system, jak w E-M1, więc starsze lustrzankowe obiektywy Zuiko, po podpięciu do E-M10, nie będą ostrzyć automatycznie.
AF jest naprawdę bardzo szybki, w tej klasie sprzętu, system Olympusa nadal nie ma sobie równych. Pomiar gubi się czasem na mało kontrastowych motywach i bywa nieskuteczny w słabszym świetle, ale w codziennej fotografii spisze się świetnie, zwłaszcza w połączeniu z odchylanym ekranem i migawką wyzwalaną na dotyk. To bardzo wygodny i chyba najszybszy sposób wyboru punktu ostrości w kadrze.
Podsumowując tę cześć testu, E-M10 nie zawiódł naszych oczekiwań, to bardzo szybkie i wydajne urządzenie.
Olympus przyzwyczaił nas już do szerokiej gamy funkcji dodatkowych w swoich aparatach, i tym razem też nie jest inaczej. E-M10 oferuje aż 12 filtrów artystycznych, przeważnie w kilku wariantach, z szansą dodania winiety lub ramki. Naprawdę niełatwo się zdecydować i dla niektórych najlepszym rozwiązaniem może okazać się tryb Art Bracketingu, który umożliwia zapisanie na karcie zdjęcia z zastosowaniem wszystkich filtrów jednocześnie (funkcja przydatna, ale nie radzimy łączyć jej z trybem seryjnym). Olympus filtry wprowadził jako pierwszy i naszym zdaniem nadal robi to najlepiej.
Z filtrów artystycznych możemy także korzystać, filmując w Full HD, choć nie wszystkie sprawdzają się równie dobrze. Jeśli zbyt mocno obciążają procesor (jak diorama czy aparat otworkowy), nagrania nie będą płynne. Niemniej to duża zaleta, bo o ile większość fotografujących potrafi już edytować zdjęciach w programach graficznych, o tyle postprodukcja materiałów wideo to nadal wiedza tajemna. Poza tym większość z nas po prostu nie dysponuje odpowiednim oprogramowaniem. Nowością jest też funkcja Photostory, która łączy kilka ujęć w jeden obraz. Korzystając z jednego z szablonów, utworzymy minireportaż, by za pomocą takiej mozaiki pokazać więcej.
Przewagą nad E-M5 jest też wbudowane Wi-Fi, dzięki któremu wyślemy zdjęcia bezpośrednio do urządzeń mobilnych. Smartfon może posłużyć jako pilot zdalnego sterowania. Po sparowaniu przy pomocy kodu QR, ekran telefonu zachowuje się jak Live View aparatu. Działa sprawnie i stabilnie – dla tych, którzy lubią dzielić się zdjęciami przez serwisy społecznościowe będzie to istotna zaleta.
Jak już wspominaliśmy, aparat wyposażono w ten sam, chwalony przez nas sensor, co w OM-D E-M5. 16-milionowa matryca o fizycznych wymiarach 17,3 x 13 mm (4:3) pracuje w szerokim zakresie czułości ISO 100-25 600 i umożliwia zapis 12-bitowych plików RAW. Co pokazują zdjęcia testowe?
Oglądając pełne rozdzielczości, możemy wyciągnąć kilka wniosków. Pierwsze, bardzo delikatne oznaki szumu pojawiają się przy ISO 3200, ale jeszcze przy ISO 6400 obraz wygląda naprawdę świetnie. Zakłócenia stają się widoczne dopiero przy ISO 12 800, ale o ile nie planujemy dużych powiększeń, nadal można uznać je za w pełni użyteczne. Do wielu zastosowań akceptowalne będzie nawet najwyższe ISO 25 600! Co ważne, system odszumiania nie degraduje obrazu i do najwyższych czułości możemy cieszyć się naprawdę dobrą szczegółowością. Wygląda na to, że nowy procesor przyczynił się do jeszcze lepszej, niż w E-M5, jakości obrazu. To bez wątpienia jeden z najlepszych sensorów na rynku!
Aparat dobrze radzi sobie również z odwzorowaniem barwnym. Pliki JPEG są raczej neutralne i brakuje im nieco nasycenia, ale dzięki temu otrzymujemy dobry materiał wyjściowy do dalszej edycji. Producent nie uległ też pokusie podbicia kontrastu, co w połączeniu z dobrą dynamiką sensora gwarantuje obrazy pełne szczegółów i w światłach, i w cieniach. W świetle sztucznym barwy są może nieco zbyt ciepłe, lecz wyglądają naturalnie, a pomiar jest powtarzalny, nie zauważyliśmy żadnej niebezpiecznej dominanty nawet w mieszanym świetle ledowo-żarowym.
Z połączenia dwóch zaawansowanych korpusów, po prostu nie mógł powstać aparat amatorski. I tak z pewnością nie można zaklasyfikować najnowszego OM-D E-M10. Ten niepozorny maluch okazał się solidną konstrukcją o ogromnych możliwościach. Za ok. 3 tys. zł otrzymujemy stylowy, ergonomiczny, szybki i wydajny aparat, wyposażony w odchylany, dotykowy ekran, wbudowany wizjer i znakomity autofokus. Oferujący znakomitą jakość zdjęć, wbudowane Wi-Fi i wiele funkcji dodatkowych. Naszym zdaniem E-M10 ma zadatki na prawdziwego Killera, który zagrozi nie tylko E-M5, ale także konkurencyjnym bezlusterkowcom z wyższej półki. Dla konkurencji to też aparat bardzo niewygodny, bo już dawno nikt nie zaproponował tak dużo w tak dobrej cenie...
Niepozorny, ale piekielnie groźny. Jest szybki i wydajny, oferuje świetną jakość zdjęć i wiele zaawansowanych rozwiązań. A wszystko w bardzo rozsądnej cenie!