Za zdjęcia z rewolucji w Libii dostał World Press Photo. Nagrodę miał odebrać w kwietniu. Nie zdążył. 12 dni później zginął w Syrii.
Rządy, które mordują swoich obywateli, nie chcą mieć świadków. Reżim Baszara al-Assada robi więc wszystko, by ograniczyć liczbę dziennikarzy relacjonujących powstanie w Syrii. Zagraniczni reporterzy mogą dostać się tam tylko nielegalnie, zazwyczaj z Libanu lub Turcji. Robią to często, choć ryzyko jest ogromne.
Kilkoro z nich 22 lutego 2012 przebywa w tajnym centrum prasowym, które syryjscy rebelianci zorganizowali w najciężej bombardowanej dzielnicy oblężonego miasta Hims. Nagle w budynek uderzyły pierwsze rakiety, potem następne. Paru dziennikarzy znalazło się pod gruzami, ale dwójce - Ochlikowi i amerykańskiej reporterce Marie Colvin - udaje wydostać się na zewnątrz. Wtedy zabija ich kolejny pocisk.
Urodzony w 1983 roku w północno-zachodniej Francji Remi Ochlik od dziecka fantazjował o przygodach. Marzyły mu się podróże, poznawanie obcych kultur i stawianie czoła nieznanemu. Postanowił więc, że zostanie archeologiem. W wieku szesnastu lat dostał od dziadka niespodziewany prezent - aparat Olympus OM1. Ten prezent odmienił jego losy. Magia fotografii szybko pochłonęła Remiego w całości. - "Na początku robiłem zdjęcia przyjaciół, potem je wywoływałem i drukowałem. Rodzice chcieli, żebym poszedł na studia, więc wybrałem szkołę fotograficzną ICART w Paryżu, gdzie uczyłem się pod okiem Marka Grosseta" [byłego szefa agencji Rapho - red.] - opowiadał.
W 2002 roku, dzięki rekomendacji znajomych, zaczął współpracować z francuskim Wostokiem. Początkowo fotografował głównie lokalne demonstracje, ale jego szefowa Slavia Jovicevic szybko dostrzegła drzemiący w nim talent. I niespokojną duszę.
Mając zaledwie 21 lat, Remi Ochlik poleciał na Haiti. Kraj pogrążał się właśnie w chaosie po zamachu stanu przeciwko prezydentowi Jeanowi-Bertrandowi Aristide. Dla młodego fotoreportera było to wyjątkowe doświadczenie. - "Wszędzie wozili mnie uzbrojeni goście na motorach. Wyczuwałem niebezpieczeństwo, ale to było coś, o czym marzyłem, centrum akcji" - opisywał później.
Jego zdjęcia z Haiti kupił magazyn "Choc". Zapłacił za nie, bagatela, 2 tys. euro. Wkrótce za fotografie z karaibskiego państwa Ochlik zdobył nagrodę słynnego francuskiego fotoreportera, Françoisa Chalaisa. "Byłem w euforii, wyobrażałem sobie, że telefony z propozycjami od prasy nie przestaną dzwonić" - mówił. Niestety, wyróżnienie nie przyniosło takiego przełomu, jak się spodziewał. W następnych latach żył skromnie i odwiedzał powstające z ruin kraje Afryki: Sierra Leone, Liberię i Demokratyczną Republikę Konga.
W 2005 roku Remi Ochlik, wspólnie z paroma młodymi fotografami, założyli IP3 - własną agencję fotograficzną. Początkowo nie szło im zbyt dobrze. Prasa drukowana odczuwała już pierwsze oznaki kryzysu; sprzedaż zdjęć - zwłaszcza tych droższych, z Trzeciego Świata - była coraz trudniejsza. Aby powiązać koniec z końcem, Ochlik musiał zmusić się do pracy przy znacznie mniej ciekawych projektach niż afrykańskie wojaże. W jego obiektywie znaleźli się m.in. Nicolas Sarkozy i inni prezydenccy kandydaci.
W Tunisie młody fotograf zrozumiał, jak bardzo niebezpieczny zawód sobie wybrał - na jego oczach policyjny granat zabił Dolegę. Ochlik postanowił jednak przeć dalej.
Po kilku latach spokoju Francuz wrócił tam, gdzie jego kariera się naprawdę zaczęła - na Haiti. W zdewastowanym przez trzęsienie ziemi kraju wybuchła epidemia cholery, a ludzie umierali setkami. Zdjęcia Ochlika kupił francuski tygodnik VSD, dzięki czemu fotograf mógł wrócić tam parę miesięcy później na wybory prezydenckie. Z Haiti niemal bezpośrednio poleciał do Tunezji, w której właśnie zaczynała się rewolucja. Towarzyszył mu jego kolega, fotoreporter Lucas Dolega.
Dzięki Arabskiej Wiośnie Remi Ochlik mógł pracować prawie bez przerwy; w ogarniętych zamieszkami miastach był w swoim żywiole. Loty na północ Afryki nie kosztowały szczególnie dużo, a media masowo kupowały obrazy z tego regionu. W Tunisie młody fotograf zrozumiał, jak bardzo niebezpieczny zawód sobie wybrał - na jego oczach policyjny granat zabił Dolegę. Ochlik postanowił jednak przeć dalej. Najpierw do Egiptu na Plac Tahrir, a potem na wojenny front w Libii.
Zdjęcia libijskich rebeliantów są prawdopodobnie jego najlepszymi, a na pewno - najbardziej docenionymi. Za 12 fotografii z cyklu "Bitwa o Libię" otrzymał w 2012 roku nagrodę World Press Photo w kategorii "Wydarzenia".
Miał odebrać ją w kwietniu, po powrocie z Syrii. Nie zdążył.