Bohater zdjęcia trzymający w ręce swoją głowę, czy wizyta ducha - efekty specjalne w fotografii były znane na wiele lat przed Photoshopem
W czasach, które dały nam "Alicję w Krainie Czarów", efekty rodem z książki Lewisa Carrolla pojawiały się również na fotografiach. Krótka wyprawa w świat dziewiętnastowiecznej fotografii może wprawić widza w zdumienie bogactwem maskarad, sztuczek i póz (nieprzypadkowo tak wiele zdjęć, których kontekstu już dzisiaj nie znamy, robi furorę w Internecie w zestawieniach typu "20 zdjęć, w których nie wiadomo, o co chodzi").
Oszustwo było częścią fotografii niemal od samego początku jej istnienia. W 1840 roku Hippolyte Bayard, niepocieszony, że gloria wynalazcy fotografii przypadła Daguerre'owi, opublikował swój portret jako topielca, opatrzony komentarzem, że niedoceniony nieszczęśnik utopił się z rozpaczy (w rzeczywistości Bayard żył i miał się dobrze).
Piętnaście lat później Szwed Oscar Rejlander, wsławiony później ilustracjami do książek Karola Darwina, wpadł na pomysł połączenia kilku negatywów w jeden obraz. Tak powstały "Dwie drogi życia" - kombinacja 32 negatywów, składających się na alegoryczną wizję cnoty i występku.
Prace Rejlandera (który był fotografem wyjątkowo wszechstronnym - obok prac moralizatorskich w jego dorobku znalazło się sporo nieprzyzwoitych) są nie tylko ciekawostką z epoki, ale przypominają o ówczesnej debacie wokół fotografii.
Nowy wynalazek uważany był przez wielu krytyków za praktyczną dziedzinę rzemiosła, ale jednocześnie towarzyszyły mu artystyczne ambicje - dlatego fotografia tak często stroiła się w malarskie piórka. "Dwie drogi życia", dzieło kopiujące metody dawnych mistrzów w innej technice, jest tego doskonałym przykładem.
Ludzie epoki wiktoriańskiej lubowali się w przebierankach, ekscentrycznym humorze i zjawiskach paranormalnych - nie należy więc się dziwić, że oba tematy zostały szybko zaadoptowane w fotografii. Lekko wiejące makabrą portrety, na których pozujący dzierżą w ręku swoją własną, uśmiechniętą głowę, to dobry przykład tego, że fotomontaż szybko zaczęto wykorzystywać w sposób kreatywny. Zachowało się ich sporo, co świadczy o popularności tego.
Około roku 1880 Samuel Kay Balbirnie, właściciel atelier fotograficznego w angielskim Brighton, wśród licznych usług obiecywał klientom zdjęcia, na których "ich głowy będą dryfować w powietrzu lub spoczywać na kolanach", a także "fotografie dżentelmenów i dam unoszących się nad ziemią w towarzystwie stołów, krzeseł i instrumentów muzycznych".
Szybko podjęto również próby fotografowania duchów. Pierwszy sukces na tym polu był właściwie dziełem przypadku - William H. Mumler bowiem dokonał podwójnej ekspozycji, odkrywając tym samym niespodziewanego gościa na wykonanym przez siebie portrecie.
Mumler postanowił skorzystać z koniunktury i zaczął reklamować się jako fotograf-medium, obiecujący zarejestrować obecność dusz zmarłych. Fakt, że jego oszustwo zostało w końcu rozszyfrowane, nie zniechęcił innych do kontynuowania poszukiwań. Jeszcze w XX wieku ukazywały się książki - podręczniki dla zainteresowanych łowieniem duchów przy pomocy aparatu fotograficznego.
Jednym z najsłynniejszych fotomontaży, który przekonał między innymi sir Arthura Conan Doyle'a, autora książek o Sherlocku Holmesie, były zdjęcia "wróżek z Cottingley". Jego autorki, dwie dziewczynki, miały spotkać pozaziemskie stworzenia podczas zabawy w ogrodzie, gdzie udało im się je sfotografować. W ten bardzo głośny - i jednocześnie wyjątkowo sympatyczny - przekręt uwierzyło wielu. Dopiero w 1980 roku - ponad 60 lat po całej aferze - Elsie i Frances, autorki fotografii przyznały, choć niechętnie, że wróżki wycięły z papieru.