Z dwukrotną laureatką World Press Photo rozmawiamy o projekcie „she dances on Jackson”, podążaniu własną drogą i odpowiedzialności fotografa
To chyba pytanie o to, jak mierzyć sukces. Oczywiście grant Bressona jest niesamowitym zaszczytem, to coś, czego naprawdę się nie spodziewałam. Byłam bardzo zaskoczona, kiedy się zgodzili, biorąc pod uwagę, że moja propozycja w pewnym sensie brzmiała po prostu „zaufajcie mi”. Przyznawany jest fotografowi, który ma już za sobą znaczną część pracy, projektowi, który już się rozpoczął. Po raz pierwszy wybrano po prostu propozycję, także było to dla nich ryzyko.
Wydaje mi się, że poprzez książki, ponieważ żyją dłużej niż wystawy. Ścian ciągle się uczę. Każde miejsce jest zupełnie inne, przestrzeń ma swoją własną dynamikę i to jest naprawdę interesujące. Ale jeśli pomyślę o życiu książki – płacę 50 funtów i już ją mam, na zawsze – to wspaniały sposób na wprowadzenie pracy w świat. Wielu ludzi robi dziś książki, ziny, małe publikacje. To jest rewolucja. Oczywiście masz także gigantycznych wydawców, takich jak Thames & Hudson, obok są jeszcze rozliczni niezależni wydawcy. To różne poziomy dotarcia. Pojawia się też ważne pytanie: Kim jest nasza publiczność? Czy karmimy naszą małą bańkę, czy też staramy się sięgać poza nią? Gdy odwiedzam takie miejsca jak Offprint, Paris Photo czy Polycopies, widzę nadzieję.
Ostatnio kupiłam Halfstory Halflife Raymonda Meeksa, Good Goddamn Bryana Schutmaata, oraz książkę mojej znajomej Charlotte Tanguy In a sense. To wspaniała praca!
Dołączyłam już w 2003 roku. Wydaje mi się, że częściowo chyba po to, by być w jakiejś wspólnocie. Oczywiście były też bardziej pragmatyczne powody: agencja pomaga znaleźć środki, dzięki którym twoja praca jest dostrzegana przez szerokie grono odbiorców.
Cóż, ja jestem niezależnym fotografem. Jestem częścią agencji, to prawda, ale to przecież nie wygląda w ten sposób, że dają Ci pracę, zlecenia. Sami siebie opisują jako agencję autorów. Jesteś niezależny i wręcz proszony o to, byś niezależny pozostał. Tworzysz swoją pracę i przekazujesz ją, jeśli chcesz.
Tak, i czasem odpowiadam: „Nie, musisz przeczytać książkę”. Ale opowiem. Na samym końcu książki jest historia niesamowitego spotkania, a może raczej sekwencji zdarzeń. Dostrzegłam pewną rodzinę na platformie metra w Chicago, Jackson. Był tam zespół, który grał muzykę. Była też dziewczynka, miała może 10 lub 11 lat. Zaczęła tańczyć, wszyscy na peronie byliśmy oczarowani. Ona była tak wyzwolona, pozbawiona tych wszystkich dorosłych ograniczeń, świadomości siebie i samokontroli. Wtedy przyjechał pociąg. Wszyscy wsiedliśmy. A ja zostałam z pytaniami: „Kim oni byli? Jacy są?”. Nie zadałam tych pytań. Wyszliśmy z metra na tej samej stacji, zmierzaliśmy w stronę parkingu. Razem, ale osobno. Zaparkowali akurat blisko nas. Nie chciałam zaczepiać, żeby nie zepsuć tego niesamowitego wrażenia. Wtedy dziewczyna spostrzegła mnie i mój aparat. Powiedziała: „O, jaki ładny aparat”. Wsiedli do auta i odjechali. Finalnie to po prostu opowieść o zdjęciu, którego nie zrobiłam. Ale to obraz, który jednak funkcjonuje, bo został opisany.
Pierwszy impuls, by robić zdjęcia, pojawił się, gdy mój syn był malutki, choć sama fotografia fascynowała mnie od dziecka. Kiedy odwiedzałam babcię, oglądałam zdjęcia. Może to był sposób, by mnie uspokoić lub czymś zająć – babcia otwierała biurko i wyjmowała z niego całe mnóstwo zdjęć. To były takie proste migawki, bez żadnych pretensji do bycia sztuką. Na zdjęciach byli ludzie, których nie znałam, członkowie rodziny. Pamiętam jedno szczególne zdjęcie ze ślubu. Była tam moja babcia jako druhna, schowana w tłumie. Wskazywała mi siebie i mówiła: „To ja, gdy miałam 14 lat”. Dla mnie to było wówczas dość niezwykłe. Starsza pani i dystans, jaki dzielił ją już od tej nastolatki, to było fascynujące. Oczywiście wyglądałam trochę jak moja babcia, więc to było takie rozpoznawanie w tych zdjęciach samej siebie. Później zaczęłam też rozglądać się po obrazie i pytać: „Co tu widać? Co elementy tego obrazu mówią o społeczeństwie i klasie? Co to zdjęcie reprezentuje?”.
To bardzo skomplikowane i nie jestem wcale pewna odpowiedzi. To jest raczej proces i próba rozumienia świata i społeczeństwa, w którym żyjemy. Oczywiście cała rozmowa o fotografii się zmienia. Jest jak historia. Historia jest jedna, pytanie brzmi: „Kto pisze historię? Kto reprezentuje? Kim jesteśmy?”. I oczywiście, jak wszystko, tak historia jest ponownie analizowana i interpretowana, jest ciągle ponownie czytana. To samo dzieje się z fotografią. Żyjemy w erze cyfrowej, to wszystko się tak drastycznie zmienia. Kto może kogo reprezentować? Co jest dokumentem? To wielka, trwająca wciąż dyskusja, przynajmniej w tej naszej fotograficznej bańce. A świat poza naszą społecznością potrafi teraz umiejętnie posługiwać się obrazem. Mam dość dobry przykład na to, jak ludzie rozumieją funkcję obrazu. Spotkałam w drodze powrotnej z jakiegoś festiwalu człowieka, który pracował przez wiele lat w strefie konfliktu. Opowiedział historię, ponurą i makabryczną. Miała odbyć się egzekucja i miała odbyć się w południe. Dziennikarze usłyszeli od organów odpowiedzialnych za egzekucję: „Wiemy, że południe to nie jest dobra pora do robienia zdjęć, powinniśmy może zmienić czas?”. To dla mnie niebywały przykład tego, jak bardzo społeczeństwo jest świadome obrazu. To, jak go czytamy i rozumiemy, to kolejne pytanie. Reklama – to kolejna kwestia. Kupujemy styl życia poprzez reklamę. To bardzo fascynujące. Czy potrzebujemy więcej zdjęć? To kolejne pytanie. Myślę, że prawdopodobnie nadal potrzebujemy. George (Georgiou, mąż Vanessy, przyp. red.) powtarza, że jego obowiązkiem jest robienie zdjęć. Bo jeśli my, jako obywatele, przestaniemy to robić, to oddamy pole rządowi i kamerom przemysłowym. To kolejne ważne pytanie: „Komu tak naprawdę oddamy tę rolę?”.
Tak, ale nie będę udawać, że znam odpowiedzi. Jestem absolutnie niepewna. Jeśli możemy coś zrobić, jeśli mamy jakąś użyteczną funkcję, w co ciągle wierzę, myślę, że naszym zadaniem jest zadawanie pytań i prowokowanie dialogu. I myślę, że to najlepsze, co możemy zrobić. To nie musi być rozmowa ze mną, może być z samymi fotografiami.
Przede wszystkim dużo się zastanawiam. Jestem w trakcie pracy nad rezydencją w małym miasteczku na południu Francji. To wspaniała okazja, by spędzić czas w jednym konkretnym miejscu. To tradycja w tej miejscowości, mieli dotąd około piętnastu rezydencji. W pewnym sensie to też trwająca dokumentacja miejsca. Rozpoczęłam również pracę nad And Time Folds. (książka została wydana w 2018 roku, ale praca nad projektem trwa, przyp. JK] To nowa praca inspirowana moją wnuczką. Czuję, że to wszystko potrwa kawałek. To częściowo jest o tym, jak ona znajduje swoją drogę przez świat, ale także zadaję pytania o to, jakie dziedzictwo zostawimy światu i o własną historię. Nie umiem znaleźć lepszego na to określenia niż retrospektywa kariery, 15 lat mojej pracy. Zarówno George, jak i ja zaczęliśmy pracować w Wielkiej Brytanii. Teraz mamy ten straszny Brexit, więc nadszedł czas, żeby trochę pobyć też w domu. Mamy ogromne archiwa prac, których nigdy nie pokazywaliśmy. Ludziom się wydaje, że „och, spędziliście życie podróżując”. Owszem, byliśmy w wielu miejscach, ale też przez całe lata pracowaliśmy w kraju.
(śmiech) Nie, już nie ma. Nawet mówienie „już nie ma” nie jest całkiem poprawne. Sądzę, że był czas, kiedy jedno z nas było, powiedzmy, bardziej skuteczne czy widoczne od drugiego i mogło to powodować problemy. Ale myślę, że z czasem, kiedy dojrzewaliśmy, jako autorzy i jako ludzie, zaczęło się to zacierać. To naprawdę coś ważnego, mieć życiowego partnera na tę niesamowitą podróż… Nie ma zbyt wielu par fotografów, którym by się udało przetrwać. Kiedy myślę o naszym związku w pracy, widzę osobę, której mogę zaufać, osobę, która podziela moją pasję, zainteresowanie. Jest przy wzlotach i upadkach. Ciągle zachęca. Rozmawialiśmy o tym dużo. Być może gdybyśmy nie byli razem, nie przetrwalibyśmy jako fotografowie. To jakoś działa, chociaż nie jest proste.
Tak, myślimy o tym właściwie od początku znajomości. Kiedy się poznaliśmy, każde z nas miało partnera, ja miałam syna z innym mężczyzną. George też był w związku. Zakończyliśmy te relacje. Na studiach pracowaliśmy razem, przez trzy lata fotografowaliśmy się nawzajem. Później zaczęliśmy bardziej dziennikarską pracę i z początku pokazywaliśmy ją wspólnie, podpisywaliśmy obydwoma nazwiskami. Wtedy jednak nie było to „modne”, ludzie się ciągle pytali, która praca jest czyja. Okazało się to drogą donikąd, przynajmniej w tym obszarze dziennikarskim. Dzisiaj zdarza się znacznie więcej takich kolektywnych, wspólnych działań. W pewnym sensie chociaż każde z nas robi swoją pracę, mamy inny sposób widzenia, inne oczy, odmienne historie, ale to, co sądzimy o świecie, jest już całkiem zbieżne. Mówimy o świecie podobne rzeczy, tylko pokazujemy je na różne sposoby. Udało nam się wypracować coś szczególnego, uzupełnianie się w pracy. Może się wydawać, że mamy swoje tury, ale to tak nie działa. Pracujemy razem, choć oddzielnie. Sądzę, że tę pracę z Wielkiej Brytanii podpiszemy wspólnie. Ostatnio też działaliśmy razem podczas rezydencji na Sardynii.
Ja akurat miałam syna bardzo wcześnie, nie czułam jeszcze, że mam jakąś karierę. Nie wyjeżdżałam właściwie nigdzie, dopóki nie skończył 18 lat. Kiedy ruszałam do Albanii, on akurat opuszczał dom. Uważam, że to się zmienia, samo pojęcie fotografa, wyjeżdżanie na zlecenia. To też nigdy nie była moja domena i mój styl pracy. Oczywiście znam kobiety, które udają, że nie mają dzieci. Zmienia się także samo pojęcie fotografa-artysty, pracującego autora. W końcu zmieniają się role, dziś mężczyźni bardziej angażują się w życie rodziny. Wydaje mi się, że ludzie boją się stanąć przed koniecznością wyboru.
To niezupełnie prawda. Posługuję się też cyfrą, ale kocham analogową fotografię, zawsze sama wywoływałam wszystko, nigdy nie zaniosłam negatywów do laboratorium. Zaczęłam też rozumieć, dlaczego nastąpił powrót do fotografii analogowej. Jeśli mam rolkę filmu, mam 12 klatek. Ten film kosztuje mnie 5 funtów, muszę naprawdę pomyśleć o tym, co robię. Dla młodego pokolenia posiadanie takiego ograniczenia może być użyteczne. Po przesiadce na cyfrę pracuję dokładnie tak samo, jakbym używała aparatu na film. Dlatego uważam, że to ważne, aby poczuć to analogowe ograniczenie. Poza tym kiedyś fotografia była dla ludzi z pieniędzmi. Cyfra ją zdemokratyzowała, otworzyła na wszystkich. To, jak z tej możliwości korzystają, to oczywiście zupełnie inna kwestia, ale podoba mi się ta możliwość. Wracając do czerni i bieli, gdy zaczęłam inspirować się moją wnuczką, bardzo zależało mi, by nawiązać do sposobu, w jaki ona widzi i odkrywa rzeczy, cały ten naprawdę kolorowy świat. Nie oznacza to, że pożegnałam się z czarno -białą fotografi ą, ale dobrze jest raz na jakiś czas wszystko wywrócić do góry nogami. Wiesz, stracić trochę kontrolę...
Nic bym nie radziła! (śmiech)
Przede wszystkim podążajcie za instynktem. Idźcie powoli i nie martwcie się. Musicie znaleźć swój własny głos. A to będzie długa podróż. Nie jestem pewna, czy sama znalazłam już mój głos (śmiech). Wykorzystajcie możliwości, które pojawiają się na Waszej drodze, słuchajcie i rozmawiajcie. Znajdźcie swoją społeczność.