Żona rolnika, która nie chodzi na pokazy mody. Mieszka na Mazurach, chociaż w tej branży obecność w Warszawie jest kluczowa. Przekora to jej druga natura. Poznajcie Martynę Gallę, utalentowaną fotograf, wielbicielkę naturalnego światła.
PROfil |
Martyna Galla Fotograf mody, rocznik 91. Pochodzi z Bydgoszczy. Najbardziej znana z prostych modowych i lifestyle’owych sesji. Ma na koncie wiele kampanii reklamowych dla takich marek jak Nivea, Deni Cler, 4F, Avon czy Dilmah. Mama Wojciecha, dzieli życie między Warszawą a Mazurami. Od 2011 roku związana z agencją Van Dorsen Artists. Więcej zdjęć znajdziecie na jej Instagramie oraz www.vandorsenartists.com |
Pierwszym moim aparatem była cyfrowa „małpka”. Robiła okropne zdjęcia, więc szukałam czegoś lepszego. W tym czasie pojawiły się pierwsze lustrzanki cyfrowe.
Tego nie powiedziałam, na początku nie było mnie stać na cyfrową lustrzankę, a rodzice nie wierzyli we mnie na tyle, żeby kupić mi tak drogi sprzęt. Z Internetu dowiedziałam się, że najlepiej jest kupić starego Zenita.
Tak. Zenit nie miał światłomierza, był całkiem manualny, ale to właśnie dzięki temu nauczyłam się robić zdjęcia. To miało duże znaczenie, przełożyło się na szybsze łapanie technicznych aspektów fotografii.
Fotografowałam głównie moją siostrę, która dzięki mnie też wkręciła się w fotografię. Po jakimś czasie wspólnie zdecydowałyśmy, że kupujemy lustrzankę. Jednak z aparatu korzystałam głównie ja i w zasadzie bez przerwy. To był mój sposób na spędzanie każdej chwili wolnej od szkoły.
Na początku robiłam głównie zdjęcia najładniejszym koleżankom z gimnazjum w Grodzisku Mazowieckim, z którego pochodzę. Same często pytały o zdjęcia, chciały mieć coś do pokazania w Internecie i w zamian zgadzały się na wymyślne rekwizyty, makijaże czy plenery. Pierwsze zlecenia zaczęły pojawiać się przez znajomych, to był czas, kiedy chciałam jak najwięcej próbować i nie zależało mi na zarobku. Pieniądze zaczęły pojawiać się jakby przy okazji.
Zdecydowałam, że pójdę do liceum w Warszawie. Chciałam poznać miasto, bo wiedziałam, że dużo się w nim dzieje. Równocześnie działałam przez Internet. Miałam konto na portalu DeviantArt. Wtedy to była mocna społeczność, z wieloma osobami przeniosłam znajomość do realu. W ten sposób poznałam innych fotografów i modeli. Umawialiśmy się na testy, które zostały zauważone przez agencję D’Vision – mojego pierwszego zleceniodawcę. Zobaczyłam, że moja praca w branży mody ma sens. Już jako szesnastolatka chodziłam z portfolio po agencjach.
Zgadza się, ale wydawało mi się, że mam bardzo mało czasu, muszę szybko się określić, robić jak najwięcej, przy okazji udawało się trochę zarobić. Chciałam na maksa wykorzystać ten czas i czułam, że mogę do końca życia robić już tylko to, więc zaczęłam się przygotowywać na studia do szkoły filmowej.
Nie. Po trzech latach doszłam do wniosku, że ta szkoła nie spełnia moich oczekiwań. Potrzebowałam większego wsparcia w zakresie fotografii reklamowej i modowej. Jednocześnie nie potrafiłam do końca wykorzystać tego, co tam się działo i co ta szkoła miała do zaoferowania. Byłam absolutnie zaabsorbowana pracą i szybko uznałam, że jestem już ukierunkowana. Szkoła nie dawała mi takiego feedbacku, jakiego oczekiwałam, dlatego zaczęłam szukać go w Warszawie. Zadzwonili do mnie z agencji Van Dorsen Talents (teraz Van Dorsen Artists, przyp. red.). Dopiero tworzyli jej skład, byli zainteresowani moim portfolio. Zobaczyli potencjał, który rozwijałam, jeżdżąc do Warszawy. Dzięki Van Dorsen udało mi się wejść do studia Las – mogłam korzystać ze sprzętu i uczyć się pracy w świetle błyskowym.
Nie, to oni mnie znaleźli. Z tego co się dowiedziałam, to było tak, że Aldona Karczmarczyk z Pawłem Czerniakowskim i Anią Boczkowską zakładali dopiero tę agencję, szukali talentów. Umówili się na spotkanie z Marianną Yurkiewicz, aktualnie topową makijażystką w kraju. Ona pokazała im swoje portfolio. Rzuciły im się w oczy zdjęcia, które być może już wcześniej gdzieś widzieli, ale dopiero wtedy mieli okazję zapytać, kto je zrobił. I w ten sposób trafili do mnie.
Nie wiem, jak to jest pracować bez agencji, bo jestem z nimi od sześciu lat, czyli od samego początku. Moja agentka Ania Boczkowska miała ogromny wpływ na to, na jakim jestem teraz etapie. Konsekwentnie i szczerze komentowała każdy mój ruch, dawała dużo wsparcia, proponowała co dalej. Zanim zaskoczyło, minęły dwa lata. Teraz agencja zajmuje się pozyskiwaniem dla mnie pracy, pokazują wszędzie moje portfolio. Ja też przynoszę swoich klientów, ale głównie to agencja zdobywa ich dla mnie. Na początku budowaliśmy razem moją książkę, dostałam kilka wskazówek, nad czym powinnam popracować, jak rozwinąć swoje umiejętności, ale to ode mnie zależało, co z tym zrobię i czy będę pracującym fotografem. Nie wystarczy mieć talent, dużą rolę odgrywają społeczne relacje, nie chcę mówić „układy”. Ważne jest to, jakie masz tempo pracy, jak reagujesz na stresujące sytuacje, jak odbiera Cię klient i czy umiesz pracować w zespole.
Trudno jest mówić o stylu, bo mam nadzieję, że on się cały czas rozwija.
Zgadza się. Lubię naturalne światło. Mogę się wtedy lepiej skupić na kadrowaniu, kompozycji i interakcji z modelką. Szybciej się też wtedy pracuje, a ja lubię szybko pracować. Przed każdym zleceniem przygotowuję się do tematu, często rozrysowuję kadry, rozmawiam z ekipą, ustalamy część rzeczy wspólnie, próbuję sobie to wyobrazić, przemyśleć światło i kolejność ujęć, pomyśleć, co może pójść nie tak. To sprawia, że szybko wiem, kiedy trzeba szukać innych rozwiązań. Nie boję się pytać o zdanie innych albo przyznać, że coś mi się nie podoba i musimy sprawnie z tego wybrnąć.
W tym momencie mam dwa aparaty: Canon EOS 5DS, na którym realizuję większość zleceń, oraz Olympus OM-D, na którym długo robiłam zlecenia prasowe, ale w tym momencie przestał mi wystarczać i towarzyszy mi teraz tylko w sytuacjach wyjazdowych, bo jest bardzo poręczny. Idealnie spisał się w Peru, gdzie fotografowałam kampanię torebek dla Slavy. Nie mogłam zabrać ze sobą asystenta, sama bałam się zabierać duży aparat głównie ze względu na kradzież. Olympus swoimi gabarytami łatwo się zmieścił do bagażu razem z całą optyką. Zdjęcia odbyły się na pustyni, było bardzo gorąco, korpus wytrzymał spotkanie z pyłem i piaskiem.
Widzę u Ciebie odniesienia zarówno do Petera Lindbergha, jak i Ryana McGinleya. Śledzę pracę tych fotografów, mam w domu ich albumy. Lubię Viviane Sassen, Harley Weir. Nie chcę się jednak inspirować samą fotografią. Chodzę na różne wystawy, podróżuję, mam przyjaciół, którzy interesują się innymi dziedzinami życia.
Mieszkam na Mazurach, mam tam swój dom. Wynika to z tego, że wolę przebywać w naturze, wolę wieś niż miasto. Na wsi mam ciszę, za oknem drzewa i pole, dzięki którym moje oczy odpoczywają, odpoczywam też od ludzi. Z tego względu wolę fotografować człowieka w krajobrazie, czasem chciałabym pokazać trochę siebie i swoje emocje, w takich okolicznościach jest to dla mnie bardziej naturalne.
Tak, mój mąż Paweł postanowił przejąć gospodarstwo rodziców. Stąd decyzja o wyjeździe na Mazury. Tam mam swoją bazę. Tam odpoczywam i ładuję akumulatory. Stamtąd czerpię energię do życia. Za oknem widać tylko staw z pomostem i pole á la tapeta Windows 98. Odpowiada mi ten minimalizm i surowość. Można obserwować niebo i codziennie się tym zachwycać.
Na tyle, na ile mogę, staram się tam być. Na ten moment mam tyle zleceń, że chcę mieć także bazę w Warszawie. Wynajmuję mieszkanie, w którym planuję urządzić pracownię. Chcę być bardziej dyspozycyjna, jak najwięcej spraw załatwiać w kontakcie bezpośrednim, przenieść to, co do tej pory mogłam załatwiać tylko przez Internet do prawdziwego świata i prawdziwych spotkań, bo jest to bardziej owocne.
Zawsze interesowałam się fotografią rodzinną. Zanim zostałam matką, portretowałam inne matki, modelki w ciąży. Jednak dopiero po urodzeniu dziecka i wejściu bardziej w temat poczułam, że może mi to doświadczenie otworzyć nowe ścieżki takie jak moda dziecięca. Takie też zaczęłam mimochodem dostawać zlecenia. W tym momencie współpracuję z portalem Ładnebebe, dla którego tworzę sesje dziecięce. Robię to całkowicie z pasji.
Nie zrobiłam nigdy zlecenia, które nie przyniosłoby mi satysfakcji. W robieniu zdjęć zawsze pojawia się element przyjemności, nawet jeśli jest trudny klient. Wyzwania, w tym nieudane zdjęcia czy takie, których nie pokażę w portfolio, też rozwijają. Każde doświadczenie można wykorzystać w przyszłości i tym sposobem bardziej docenić sytuacje, w których wszystko idzie „gładko”.
Takie, kiedy wiesz, że ktoś Ci ufa i zatrudnia Cię dlatego, że zna Twoje prace i je lubi. To się zdarza raz na jakiś czas. Pamiętam sytuację z sesji dla Levi’s. Klient był zadowolony, że może mnie poznać przy tym projekcie. Przy okazji drugiej kampanii dla Nivea byłam poproszona również o stworzenie całej koncepcji i nadzorowanie wyboru modeli i scenografii. Sesje dla B Sides Handmade z Basią Chrabołowską, z którą współpracuję od kilku lat, z roku na rok są coraz lepsze, bo można już „poczuć” markę. W ogóle kontynuacja dobrze robi zarówno brandowi, jak i fotografowi, bo pomaga wypracować styl, bardziej zrozumieć target.
Pewnie, że tak. Myślę, że pracy jest wystarczająco dużo dla wszystkich. Nie ma sensu oglądać się z zazdrością na to, co robią inni, na to, że ktoś pracuje więcej, czy dostał ciekawsze zlecenia albo wziął coś, czego Ty nie mogłeś przyjąć. Przyjaźnię się z Sonią Szóstak, z którą poznałam się na studiach. Cenię sobie prace Łukasza Pukowca, który bardzo mocno zorientował się na fotografię mody. Zaczynaliśmy wszyscy w tym samym czasie.
Na tym, żeby mieć swoje życie prywatne. Wiem, że jak poświęcisz się w 100% pracy zawodowej, to rodzina na tym ucierpi. Otaczasz się tylko ludźmi z branży, co przekłada się oczywiście na ilość pracy, ale to nie jest najważniejsze. Wśród moich przyjaciół jest mało osób zajmujących się modą. Jestem uważana za kogoś, kto się trzyma z boku. Trochę dla przekory: mieszkam na Mazurach, jestem żoną rolnika, nie chodzę na pokazy mody. Mam wrażenie, że coraz więcej ludzi tęskni za taką enklawą.
Tak, słyszę zewsząd: „Ja też tak bym chciał”. To jest fajne, ale ja nie jestem też na wiecznych wakacjach. Wiem, że muszę pracować nawet więcej niż osoby, które są na miejscu, w Warszawie. Internet bardzo mi pomaga, przez Instagram pokazujesz, że jesteś aktywny.
Charakterystyczne w młodym pokoleniu jest to, że my szukamy prostszych rozwiązań. Teraz są inne budżety na sesje niż kiedyś. Nie można zamówić tony światła, nie zawsze jest też to potrzebne. Jest mniej retuszu, którego trzeba się trochę nauczyć na nowo, przesunąć tę granicę, kiedy jest już dobrze i wystarczy. Wielu z nas „bawi się” analogami, wywołuje zdjęcia, kupuje Contaxa czy Polaroida – nadrabiamy to, czego nie mogliśmy wcześniej spróbować.
Mam wrażenie, że to, że rynek komercyjny się załamał, było dla mnie korzystne. Wtedy zaczęto oglądać się na młodych fotografów, stawki się wyrównały. Wiele osób dostało szansę. Szukano fotografów, którzy będą potrafili zrobić coś szybciej, przy naturalnym świetle.
Chciałabym robić więcej swoich zdjęć, takich, w których od początku do końca wszystko jest przeze mnie wymyślone i zrealizowane. Zamknąć to w drukowanej publikacji. Na razie zarys jest bardzo delikatny, chociaż siedzi w głowie od dawna.
Ja też. Myślę, że Instagram pełni teraz taką rolę.
Ja bardzo lubię fotografować telefonem. Lubię natychmiastowość tego rodzaju fotografii. Szybka selekcja, korekcja, publikacja, reakcja. To jest dla mnie to, co lubię w fotografii. To także przyczyna, dla której nie chciałabym pracować przy filmach.
Robię takie zdjęcia i trzymam je na komputerze. Może przyjdzie moment, w którym jakoś to zbiorę i zobaczę, co z tego można pokazać. Ale po pierwsze, nie mam do tego dystansu, a po drugie, nigdy nie pokazywałam do końca tego, jak żyję. Pokazuję zdjęcia dziecka, ale nie pokazuję zdjęć swojego domu. Dbam o to, żeby nie epatować swoja prywatnością. Mamy takie czasy, że im więcej pokażesz, tym więcej masz obserwatorów. Wystawia się na widok publiczny teraz wszystko i to na bieżąco: co robisz, gdzie jesteś, z kim jesteś, co sobie kupiłeś, ile to kosztowało. Ja nie czuję takiej potrzeby. Przepadam za skromnością.
Mam dopiero 26 lat i nie wiem, czy mam wystarczająco dużo do powiedzenia, żeby drukować książkę. Wolałabym z tym poczekać.
Jesteśmy bombardowani obrazami, o których szybko zapominamy. Czasem myślę, że moglibyśmy wrzucać non stop to samo, a pewnie nikt by się nie zorientował. Myślę, że jesteśmy też trochę uzależnieni od tych obrazów. Ja na pewno jestem. Oglądam setki obrazów, nie tylko na Instagramie. Ze mną tak od zawsze było, ale teraz dotknęło to wszystkich.