Jedna ze sław amerykańskiej fotografii, Ralph Gibson opowiada o znaczeniu, jakie ma znalezienie własnego stylu i sposobu wyrazu
Ralph Gibson jest częścią historii nowoczesnej fotografii. Podczas naszej rozmowy rzuca od czasu do czasu: "Henri powiedział mi, że..." lub "Dorothea chciała, bym...". Mając na myśli, oczywiście, Henriego Cartier-Bressona i Dorotheę Lange, z którymi Ralph bardzo dobrze się znał. I nie robi tego, by mi zaimponować. Ralph jest po prostu weteranem fotografii, której uczył się także dzięki znajomości z prawdziwymi geniuszami spotykanymi podczas swojej niezwykłej 60-letniej kariery, która wcale nie wydaje się dobiegać końca.
Zamiast starać się opowiadać ważne historie lub przedstawiać wielkie osobowości czy wydarzenia, Ralph skupia się na fragmentach i detalach oraz procesach związanych z percepcją. Tak wspomina swoją długą artystyczną drogę, którą przebył od czasów otwarcia studia w Nowym Jorku. "Kiedy w 1956 r. mając 17 lat, wstępowałem do marynarki, przeszedłem cały zestaw testów, które zdałem bardzo dobrze. Skończyło się tym, że wysłano mnie do szkoły fotografii, z której natychmiast chciano mnie wylać. Oficer zgodził się w końcu mnie nie wyrzucać, ale tylko pod warunkiem, że przez sześć tygodni będę czyścił kible. Były to latryny dla 600 facetów.
W szkole było ciężko, ale wtedy po raz pierwszy podjąłem decyzję, że chcę coś w życiu osiągnąć. Pamiętam, jak pewnej nocy w samym środku burzy krzyczałem głośno, że będę fotografem".
Po odejściu z marynarki, Ralph powrócił do rodzinnego Los Angeles i rozpoczął studia w Instytucie Sztuk Pięknych w San Francisco. "Przyjaciel zaprosił mnie tam na bal maskowy. Poszedłem na zabawę i postanowiłem się zapisać" - wzrusza ramionami. "To był rok 1960, czasy fotografii dokumentalnej - magazynu Life, cyklu i albumu Roberta Franka zatytułowanego Americans i tym podobnych rzeczy. Poza pracami Ansela Adamsa i Edwarda Westona, realistyczna fotografia społeczna uznawana była za najwyższą formę tej dziedziny sztuki. Dzięki szkole marynarki byłem bardzo dobrze wykształconym technikiem-laborantem, więc kiedy Dorothea Lange skontaktowała się z moim nauczycielem, prosząc go o znalezienie jakiegoś utalentowanego asystenta, ten polecił właśnie mnie. Urząd Farm Security Administration (FSA), dla którego pracowała Dorothea w czasach Wielkiego Kryzysu, bardzo źle wywoływał jej negatywy, dlatego miałem okazję pracy przy obróbce jej najbardziej znanych obrazów".