Mitchell Funk od ponad 40 lat kreatywnie wykorzystuje intensywne barwy w swojej fotografii - specyficzna kolorystyka stała się jego znakiem rozpoznawczym
Często przejaskrawione, o zwiększonym nasyceniu - niekiedy nawet na tyle, że można mówić o wypaleniu danego obszaru kadru. Funk od czterech dekad szlifuje swój unikalny styl, dzięki któremu bez większych problemów rozpoznamy te dzieła bez spoglądania na podpisy.
Ale jego zdjęcia to nie wszystko, co może zainteresować. Sama biografia Funka brzmi niebanalnie - zwłaszcza, jeśli popatrzymy na jego początki. Jako 16-latek, Mitchell zaczął pracować z ojcem - jednym z wykładowców nowojorskiej akademii medycznej. Przyszły artysta był tam odpowiedzialny m.in. za reportaże z zabiegów chirurgicznych i ogólnie pojętą fotografię medyczną.
Trzy lata później postanowił jednak pójść w stronę sztuki. Od samego początku chciał stać się rozpoznawalny za sprawą szoku kolorystycznego, jakiego doświadczali odbiorcy jego zdjęć. Już wtedy pierwsze kadry Funka trafiły na łamy magazynu Popular Photography. "Wysyłając zdjęcia musiałem skłamać na temat swojego wieku. Kto traktowałby poważnie 19-latka?", retorycznie pyta Mitchell.
Do 1994 roku zdążył wyspecjalizować się w większości technik fotografii analogowej. Jedną z jego ulubionych stała się wielokrotna ekspozycja, pozwalająca na jeszcze większe eksperymentowanie z kształtem, światłem i kolorem. "Nigdy nie szukałem kompletnej abstrakcji. Nieważne, jaki rodzaj fotografii preferujesz - musisz opanować podstawy, bo bez tego nie ruszysz dalej", mówił w wywiadzie z lat 80-tych. Korzystając z filtrów połówkowych blokował dostęp światła do części filmu, łącząc zupełnie różne scenerie.
W połowie lat 90. rozpoczął pracę z technologią cyfrową; początkowo wyłącznie obrabiał kadry na komputerze, stopniowo wyposażając się w coraz bardziej nowoczesny sprzęt.
Kompletne portfolio Mitchella dostępne jest na tej stronie.