Inspiracje / Wywiad

Marek Karewicz - smakosz życia i muzyki

Wywiad | Jacek Gąsiorowski | 2018-06-23

Znany warszawski birbant i jeden z największych polskich fotografów koncertowych. Marek Karewicz zmarł 22 czerwca, w wieku 80 lat. Przypominamy nasz archiwalny wywiad, przeprowadzony przy okazji premiery jego książki Big Beat

Poszedł Pan do technikum fotograficznego, gdzie uczył Pana między innymi Marian Dederko. Jak wtedy wyglądało przekazywanie wiedzy?

Marian Dederko był to człowiek zupełnie wyjątkowy, nauczył mnie fotografować. Pamiętam do dzisiaj, jak uczyliśmy się aktu na koleżankach z klasy, kompletnie ubranych, i on mówił, co robić, aby te panienki wyglądały na nagie. Mówił do mnie – słuchaj, Karewicz, nic nie kombinuj, wyobraźnia niech Ci działa a ona musi pozostać w sweterku, bo tak najlepiej można zrobić akt. Miałem wielu bardzo dobrych profesorów, współpracowałem z Hartwigiem. Moim zdaniem, najwybitniejszym twórcą w historii polskiej fotografii. Poza tym, Hartwig był fantastycznym nauczycielem, bardzo mnie chwalił, bardzo dużo mi dał. Jako pierwszy nauczył mnie, co to jest kadrowanie. Marian Dederko oczywiście też uczył mnie kadrowania. Hartwig pracował z Bułhakiem, który był twórcą polskiej szkoły fotografii.

Jeszcze przedwojenna szkoła?

Ja należę do przedwojennej szkoły fotografowania. Poza tym, przez wiele lat pracowałem z Benedyktem Dorysem, który był wybitnym twórcą. Był pierwszym człowiekiem, który przed wojną fotografował na Leice, na małoobrazkowym filmie. Robił portrety Niny Andrycz, gdy była przed wojną u szczytu sławy. Zrobił też fantastyczny reportaż, kursujący do dzisiaj po wystawach, o starym Kazimierzu nad Wisłą, który był kompletnie żydowskim miasteczkiem przed wojną.


Czesław Niemen, 1971 r., fot. Marek Karewicz
Czesław Niemen, 1971 r., fot. Marek Karewicz

Tadeusz Rolke, znał Pan, przyjaźnił się?

Jest dwóch Rolke, jeszcze fotografuje syn brata. Z Tadziem pracowałem do czasu, kiedy po raz pierwszy wyjechał do Niemiec robić karierę na Zachodzie. Do dzisiaj jest w świetnej formie. Od czasu do czasu się kontaktujemy i zawsze bardzo się cieszymy na swój widok. Poza tym, on jest przede wszystkim reportażystą, ja przede wszystkim jestem od muzyki, co staram się robić od sześćdziesięciu paru lat. Przez ten czas, fotografując prawie wyłącznie muzykę, robiłem zdjęcia wszystkim najwybitniejszym twórcom amerykańskim i to, że wszyscy wiedzą, kto to jest Ray Charles jest mało ważne. Ważne jest to, że Ray Charles wie, kto to jest Karewicz. I to sobie bardzo cenię.

W Pana nowej książce przeczytałem, że artystycznie narodził się Pan jako muzyk, ale gdy usłyszał się Pan, na antenie radio, to sprzedał Pan kibicowi piłkarskiemu trąbkę za 50 zł. Czy te światy, po rezygnacji z muzyki, jeszcze się przenikały?

Nie, ja po prostu usłyszałem, co ja gram i powiedziałem, nigdy więcej.

Pierwsze poważne, fotograficzne zlecenie to zdjęcia NYJQ z 1960 roku?

Tam zrobiłem taki portret Idrees Suliemana, nieżyjącego już amerykańskiego trębacza, które obleciało całą Europę. Było na kilku festiwalach. To była moja pierwsza praca, gdy zauważono moje nazwisko na rynku i zresztą do dzisiaj to zdjęcie uważam za jedną z lepszych moich fotografii.


Czesław Niemen, 1966 r., fot. Marek Karewicz
Czesław Niemen, 1966 r., fot. Marek Karewicz

Wspomina Pan, że fotografowanie dla prasy dawało Panu wówczas grosze.

Ja wtedy robiłem zupełnie co innego, ja robiłem wycieczki. Ustawiałem tak zwane big bandy, czyli grupy ludzi pod Pałacem Kultury. Tak po 40 osób, pytałem, gdzie się stołują, gdzie jedzą obiad. W tym czasie, po zrobieniu zdjęcia, miałem już ustawioną pracownię, gdzie leciałem wywołać film i zrobić odbitki.

Był Pan bardzo obrotnym człowiekiem.

No tak, bo miałem do tego wszystkiego skuter i wtedy było łatwiej. Na tym skuterze objeżdżałem i wracałem, sprzedając po 10 zł jedną odbitkę 13 x 18 cm i to mi dawało pieniądze na przeżycie kolejnego dnia. Robiłem dziennie 5–6 wycieczek i to były, jak na owe czasy, zupełnie dobre pieniądze.

Czyli zarabiał Pan głównie dorywczo?

Przez wiele lat byłem kierownikiem pracowni fotograficznej w Pałacu Młodzieży w Warszawie. Tam zresztą rozpoczęła się moja, tak zwana poważna kariera zawodowa. Ta pracownia jest do dzisiaj, tam obrabiałem swoje negatywy. Jak się czasami zdarza, że jestem w okolicy, to wchodzę i poznaję te drzwi, tę pracownię. W 1962 roku przestałem pracować i zostałem bezrobotnym, i dzięki temu mam dziś parę złotych.


Czeski wokalista Vladimir Miski & ETC, 1981 r., fot. Marek Karewicz
Czeski wokalista Vladimir Miski & ETC, 1981 r., fot. Marek Karewicz

Jak w tamtych latach wyglądała torba fotografa zawodowego.

O, stoi tutaj u mnie, można ją obejrzeć. Miałem siedemnaście aparatów i olbrzymią ilość obiektywów. M.in. „trzysetkę”, której używało się rzadziej. Miałem również rybie oko. Stosowałem je głównie do okładek płytowych, zrobiłem ich gdzieś około 200. Zresztą mam taką wystawę, która jeździ po Polsce. No i mam milion negatywów w swojej pracowni, które są rzeczą najważniejszą.

Może warto przekazać je jakiejś fundacji?

Podpisałem umowę z Biblioteką Narodową i dostęp do mojego archiwum ma ta instytucja. Przekazałem im prawa i każdy może skorzystać z moich negatywów. Dużo ludzi korzysta. Mam w swoich zbiorach wielką, światową muzykę. Począwszy od Milesa Davisa po Ellę Fitzgerald.

Nie miał Pan problemu z paszportem, a i z władzami dobrze się rozumiał?

Nie, no, władze były o tyle mądre, Poza tym, znałem ich wszystkich, i Gomułkę, i Gierka. Gomułka był kompletnie głuchy, ale Gierek pozwalał już młodzieży śpiewać. Specjalizacja w pewnej dziedzinie fotografii dała Panu sukces? Ja znałem wszystkich wybitnych twórców świata. Byłem zaprzyjaźniony z Beatlesami, ze Stonesami. Poprzedniej żonie McCartneya zorganizowałem wystawę fotograficzną, była fotografem z zawodu. Poza tym, współpracowałem przez wiele lat z taką poważną firmą, która nazywała się Pagart, która sprowadziła do Polski wszystko, co najlepsze. Po prostu, ta nasza władza koszmarna miała jedną rzecz fantastyczną, nie wtrącała się do muzyki.


Czerwone Gitary, 1966 r., fot. Marek Karewicz
Czerwone Gitary, 1966 r., fot. Marek Karewicz

To było charakterystyczne tylko dla Polski?

Tylko dla Polski. Ministrem Kultury był Motyka, którego dwie córki założyły zespół Partita. To były dwie śpiewające Motykówny i minister kultury przychodził na ich koncerty, bił brawo i każdy mógł go zapytać o różne sprawy, bo on przychodził po prostu posłuchać koncertu córek. Ja i moi przyjaciele twierdzimy, że polska muzyka rozrywkowa przewróciła mur berliński.

Zaproszenie od schorowanego Milesa Davisa to chyba piękne docenienie warsztatu i talentu?

Nawet mam jego marynarkę do dzisiaj. Wczoraj byłem na promocji mojej książki w Trójmieście, w tej właśnie marynarce. Ja najbardziej cenię – ze wszystkich muzyków jazzowych – Armstronga.

Robił Pan mu zdjęcia?

Niestety nie robiłem, to jest zupełnie inna historyjka, niespecjalnie się nadaje do gazety.


Stan Borys, 1972 r., fot. Marek Karewicz
Stan Borys, 1972 r., fot. Marek Karewicz

Utrzymywał się Pan z konkursów na okładki płyt?

Tak, każda okładka musiała być wybierana drogą konkursu z m.in. trzech autorów i tylko dwa razy mi się udało przegrać. Do dzisiaj pamiętam, jedną przegrałem z Dudą-Graczem, okładka płyty do Młynarskiego. Polskie Nagrania były kiedyś potęgą. Mieli kilka tłoczni, kilka drukarni, a poza tym, popierali muzykę.

Czyli dobrze było wówczas być fotografem muzycznym, bo cały czas były zlecenia. Przyjaźnił, kolegował się Pan z innymi fotografami?

Ze wszystkimi. Ja mam numer legitymacji ZPAF 314. To bardzo wczesny numer. Oczywiście, wszystkich znałem ze Związku.

Jak bez komputerów wyglądał wówczas proces wyboru zdjęć do publikacji?

Jeżeli u mnie zamawiał ktoś zdjęcia, to wiedział, co ja potrafię. Nie miałem niczego takiego, co się teraz nazywa portfolio. Ja o wszystkim decydowałem.


Breakout, 1968 r., fot. Marek Karewicz
Breakout, 1968 r., fot. Marek Karewicz

Czy, z perspektywy czasu, idą za Panem majątkowe prawa autorskie, tantiemy po publikacjach?

Oczywiście, tak jak we wszystkim. Mam olbrzymią ilość rzeczy wydanych, teraz wyszła moja książka. Od siedmiu lat, niestety, ze względu na zdrowie nie fotografuję, ale miałem na świecie wystaw około 500. W muzeum sztuki w Nowym Jorku wiszą moje dwa zdjęcia. Różne rzeczy się robiło. Fotografię do znaczków pocztowych. Jakoś z tego daje się żyć.

Za każdym razem to było płatne, lepiej lub gorzej...

Nie, nie, mnie płacono zawsze bardzo dobrze.

Czyli był Pan takim celebrytą fotograficznym, z którym się liczono, dawano wolną rękę i duży pieniądz?

Tak. Miles Davis, któremu zrobiłem zdjęcie, gdy je zobaczył, to kazał je powiększyć w formacie 10 metrów na 3,5 metra i powiesił tę fotografię na jednym z wieżowców na Manhattanie, za co mogłem żyć prawie przez rok. Każdy nowojorczyk szedł i podnosił głowę i patrzył się na moją fotografię – i to kosztuje.


Breakout w sopockim akademiku, 1969 r., fot. Marek Karewicz
Breakout w sopockim akademiku, 1969 r., fot. Marek Karewicz

Jak robił Pan zdjęcia, to wstępnie je Pan sobie szkicował, czy szedł na żywioł?

Na każdą sesję przychodziłem kompletnie przygotowany. Jak fotografowałem, powiedzmy jakiegoś saksofonistę albo trębacza, to musiałem pół dnia spędzić w domu, aby znać jego muzykę. Na przykład, jak w Sali Kongresowej wchodzi kwartet na scenę i słucha go 3 tysiące ludzi, wiadomo, że mają swoje ograne pozy. Miles Davis miał taki zwyczaj, że się odwracał tyłem i nijak nie można go było sfotografować.

Używał Pan wschodnio-niemieckiego sprzętu, aparatów typu Mamyia, Hasselblad?

Miałem kolegę szkolnego, Mirka Lutyńskiego, który dostał nakaz pracy w MSW jako zawodowy fotograf. Przez cały okres szkolny bardzo się z nim przyjaźniłem, a wówczas, na rynku, to była tragedia. Po prostu niczego nie było można kupić. Mówię teraz o materiałach, bo Hasselblada to sobie kupiłem, ale filmy – skąd? A więc ja wówczas pracowałem na filmach, których używało MSW do robienia szpiegowskich zdjęć i to były filmy o czułości 39–38 stopni DIN. Poza tym, w szkole nauczono mnie, jak zrobić film, papier czarno-biały i kolorowy, umiem to sobie samemu zrobić. Zawsze Agfa szła mi na rękę i dawała wszystko aby ten materiał zrobić, papier, odczynniki.


Mick Jagger i Charlie Watts, 1967 r., fot. Marek Karewicz
Mick Jagger i Charlie Watts, 1967 r., fot. Marek Karewicz

U Pana kolor pojawiał się rzadko.

Bezsprzecznie fotografia kolorowa była trudniejsza, bo filmy i papiery czarno-białe to ja mogę tu w domu zrobić, to żadna sztuka. Natomiast, jeśli chodzi o kolor, to ja byłem bardzo zaprzyjaźniony z Agfą, byłem ich doradcą artystycznym. W pewnym momencie, miałem nieograniczoną ilość materiału, co tylko było mi potrzebne. Łatwiej się pracuje, jak nie musisz sięgać do własnej kieszeni.

Co może być takim przełomem w karierze fotografa, wydarzeniem, po ktorym sprawy idą już szybciej?

Ja sobie chwalę tę moją amerykańską wystawę. Mnie oczywiście nie byłoby stać, aby pojechać do Stanów Zjednoczonych i zawieźć tam 200 fotografii w formacie metr na 70 cm plus ramki, ale prezydent Stanów Zjednoczonych podjął decyzję, że trzeba to w Stanach pokazać.


Breakout, 1969 r., fot. Marek Karewicz
Breakout, 1969 r., fot. Marek Karewicz

Kariera na Zachodzie otwarła drzwi?

Nie. Drzwi, w każdym rodzaju sztuki otwiera to, że ten ktoś jest dobry.

Dzisiaj czasy się zmieniły, tysiące dobrych twórców mają dostęp do rynku.

Ale ja się patrzę na tych ludzi, którzy przychodzą na koncert fotografując komórkami i ja mam wyobraźnię, co on może tym stamtąd zrobić... nic nie może zrobić.

Dziękuję za rozmowę.

Wieczorem 22 czerwca 2018 roku Jazz Forum poinformowało o śmierci Marka Karewicza, jednego z najznamienitszych polskich fotografów muzycznych.

Udostępnij: Facebook Google Wykop Twitter Pinterest
Jacek Gąsiorowski

Fotograf, dziennikarz, felietonista i baczny obserwator. Fotografuje jakby pisał, pisze jakby fotografował. Z fotografii uczynił medium, które łączy go z otaczającym światem.

Powiązane artykuły

Wydawca: AVT Korporacja Sp. z o.o. www.avt.pl