Inspiracje / Felieton

Wielka kumulacja

Felieton | Jacek Gąsiorowski | 2014-06-15

Jest rzeczą oczywistą, że fotografia, szczególnie ta dzisiejsza, to dziedzina wyjątkowo podatna na wszelką komercjalizację i wdrożenie jej w trybiki mechanizmów marketingowo-reklamowych

Jak żadna, z dziedzin tzw. sztuk wizualnych (mam na myśli fotografię artystyczną, prawdziwą, a nie tę samozwańczą z demokracji fejsbooka) - idealnie wpasowuje się w służbę okołobiznesową. Wszyscy dzisiaj robią zdjęcia, słit focie w lustrach, odbiciach w patelni, czy muszli klozetowej po ostrej imprezie. Zdjęcia robią satelity, samochody Street View, kamery przemysłowe i kamerki nad lusterkami rosyjskich kierowców. Z tych trylionów ton obrazków, wszelakiej maści, organizatorzy konkursów, festiwali i innych zlotów próbują wyłuskać jakiś przewodni nurt, który w imieniu samozwańczych jurorów, kuratorów z wykształceniem lub bez żadnej legitymacji, ludzi z pasją i wizją lub jedynie z ładnym garniturem białych zębów, podaje się zaangażowanym odbiorcom na tacy sprofilowanego walla do odbioru i konsumpcji sztuki foto.

W skali roku, te najbardziej rozpowszechnione konkursy i festiwale, te, które mają spore nagrody pieniężne oraz bardzo mocny PR i "słyszalność" w mediach i środowisku, to koszt około 2 tys. rocznie.

Polacy nie są narodem zamożnym, są za to narodem niezwykle dynamicznym i chętnym do przebierania się, pokazywania i prężenia muskułów. Ten trend widać także w ich aktywności konkursowej i internetowo-wystawienniczej. I tutaj uwidaczniają się mechanizmy ekonomiczne, których dynamiczna fala internetowego naporu nie jest w stanie nagiąć i zmienić. Konkursy te i festiwale niestety kosztują. Czasem ledwie 20, a niekiedy ponad 50 dolarów lub jeszcze gorzej, nawet euro. Co dla Francuza, Anglika, czy szczególnie Amerykanina, stanowi równowartość dwóch paczek papierosów, to dla polskiego fotografa z ambicjami jest już ruiną budżetu i nie obejdzie się bynajmniej chwilową rezygnacją z palenia lub wypadu do knajpy. Większość prestiżowych konkursów słono nas kosztuje. Jak szybko podliczyłem, w skali roku, te najbardziej rozpowszechnione konkursy i festiwale, te, które mają spore nagrody pieniężne oraz bardzo mocny PR i "słyszalność" w mediach i środowisku, to koszt około 2 tys. rocznie. Oczywiście działa to, jak dobrze znany mechanizm z konkursów esemesowych, gdzie 10 tys. wolontariuszy zrzuca się na nagrodę dla zwycięzcy oraz zysk i wynagrodzenie dla organizatorów. I podobnie jak ciągle postępujące rozwarstwienie ekonomiczne społeczeństwa, od lat widać wciąż postępujące rozwarstwienie w dostępie do głównych nagród, splendoru i zaszczytów w wygranych konkursach i festiwalach o nieco większym, niż gminny lub lokalnym zasięgu. Występuje tu efekt kuli śnieżnej, gdzie wylansowane już ileś lat temu nazwisko wygrywa lub przynajmniej jest mocno zauważone, w następujących po sobie w grafiku rocznym wydarzeniach i eventach konkursowych. Stać ich na to, bo pozyskują dzięki nazwisku możliwość dotarcia do większej liczby klientów z komercyjnymi budżetami. Zbierając te zlecenia, bez trudu tworzą rezerwę na opłacanie entry fee i zwiększają w ten sposób swoje szanse na kolejne wyróżnienia i zaszczyty.

Występuje tu efekt kuli śnieżnej, gdzie wylansowane już ileś lat temu nazwisko wygrywa lub przynajmniej jest mocno zauważone, w następujących po sobie w grafiku rocznym wydarzeniach i eventach konkursowych.

Co ma zrobić tymczasem pozbawiony takich możliwości utalentowany fotograf bez karty kredytowej odpornej na obciążenia? Cóż, musi starannie wybierać te festiwale i konkursy, do których wstęp jest darmowy. Niestety w parze z tym idzie też zalew w postaci ilości i osłabienia jakości wysyłanych tam prac, bo skoro za darmo, to każdy wrzuci. A więc koło się zamyka. Od lat znane nazwiska za byle jakiej wartości jotpega otrzymują wyróżnienie i wzmiankę w annałach, czasem dla niepoznaki wyłowi się tego i owego, a temu wyłowieniu bardzo często sprzyja udział w płatnych warsztatach typu masterclass u jednego z kluczowych jurorów lub choćby bycie jego dobrym znajomym. Juror też człowiek, nie jest w stanie przyswoić i ocenić 10 tysięcy - w sumie podobnych do siebie - obrazków, więc znane nazwiska, znajomi lub choćby wzmiankowani w nieodległych czasowo konkursach, pomagają jurorowi przebić się przez zalew, a wręcz powódź artyzmu, oczekującego na uznanie i akceptację. Czasem dla niepoznaki, jak zadrę i paproch, dorzuca się do tej puli jakieś nieznane jeszcze nazwisko, które rokuje, a powiązania ekonomiczno-towarzyskie nie występują lub są zbyt cienkimi jeszcze nićmi szyte.

I tak, w tym zalewie mojego pustosłowia, można poczynić pewną analogię. Każde z tych słów pewną przestrzeń zajęło. Niczym świat realny, który nie jest z gumy. Inaczej niż powierzchnia dyskowa komputerów, ilość konkursów i festiwali, portali i innych foto gali. Wszyscy ze wszystkimi o wszystko. Walczą o uwagę, uznanie. Jak gwiazdy w galaktyce, oddalające się od siebie po Wielkim Wybuchu. Starają się świecić coraz jaśniej, nie tracąc się z pola widzenia, będąc na skraju wypalenia.

Udostępnij: Facebook Google Wykop Twitter Pinterest
Jacek Gąsiorowski

Fotograf, dziennikarz, felietonista i baczny obserwator. Fotografuje jakby pisał, pisze jakby fotografował. Z fotografii uczynił medium, które łączy go z otaczającym światem.

Powiązane artykuły

Wydawca: AVT Korporacja Sp. z o.o. www.avt.pl