Jej oszczędny, czarno-biały charakter zdjęć wywodzi się z grafiki. Anita Andrzejewska stworzyła swój własny styl fotografii podróżniczej - uważny i medytacyjny...
PROfil |
Anita Andrzejewska Ur. w 1970 r. w Toruniu. Absolwentka grafiki na krakowskiej ASP. Zajmuje się fotografią, grafiką i ilustracją książek dla dzieci. Od 1997 r. należy do Związku Polskich Artystów Fotografików. Członkini stowarzyszenia twórczego "Grupa 13". Uczyła fotografii dorosłych w Polsce i Iranie, a dzieci w Iranie i Indiach. Wielokrotnie nagradzana, wystawiała swoje prace w Iranie, USA, Japonii i Szwecji. www.anitaandrzejewska.pl |
Lubię oszczędne środki wyrazu i szlachetność tradycyjnej techniki srebrowej. Kolor jest bardzo dominującym, dosłownym elementem, ma swoje znaczenie symboliczne, działa na emocje. A rezygnacja z użycia koloru przynosi od razu pewien stopień wyabstrahowania obrazu z rzeczywistości. Zasadą kompozycji czarno-białych zdjęć jest światło, które wydobywa motywy z cienia. I to właśnie ta opozycja światła i cienia jest tu najważniejsza.
Grafikę studiowałam na krakowskiej ASP, malowałam, rysowałam, zawsze z natury. I choć mnie to pasjonowało, nie byłam zadowolona z rezultatów, nie spełniałam się w tym. Czułam, że kierunek jest właściwy - sztuki wizualne - ale jeszcze nie ta dziedzina. Dopiero kiedy zaczęłam studiować naturę okiem kamery, poczułam dreszczyk, poczułam, że wreszcie odnalazłam swój środek wyrazu. Że mogę w bardzo bezpośredni sposób zapisywać to, co postrzegam, rejestrować, jak światło i cień budują obrazy. Tak jak w grafikach, zostałam przy kompozycjach monochromatycznych, a technika srebrowa i praca w ciemni dają mi namacalny, zmysłowy kontakt z materią.
Pojechałam odwiedzić siostrę w Australii z myślą, że fotografia da mi zajęcie i pomoże przetrwać, jak sobie wyobrażałam, nudne chwile w tym nieciekawym kraju. Tymczasem niespodziewanie połknęłam bakcyla drogi, zaczęłam zgłębiać aborygeńską mitologię. Przejechałam tysiące kilometrów pustych przestrzeni z aparatem Practica i książką Bruce'a Chatwina "Song lines". Odkryłam, że fotografia jest moim narzędziem oswajania świata.
Z Australii wróciłam odmieniona, w małym mieszkanku w Krakowie zaczęły śnić mi się otwarte przestrzenie i specyficzny, fizyczny stan, którego doświadczyłam w drodze, trudny do opisania: jakiejś gotowości, przebudzenia ciała, wyostrzenia zmysłów, bycia przytomną i otwartą na doznania z zewnątrz. Od tamtej pory podróż i fotografia są nierozdzielne. Podróż stawia mnie w stan gotowości, pobudza ciekawość, fascynuje, a fotografia pomaga się skoncentrować, porządkować i uświadamiać sobie doznania, wchodzić głębiej w miejsce, w którym jestem.
Ja też jeżdżę na Wschód po kolory. Cieszę nimi zmysły, zachwycam się, utrwalam na cyfrowych zdjęciach. Po powrocie dostrzegam, że Polska i Europa ogólnie są mało kolorowe, tak jakby mało zmysłowe. Ale doceniam różne gamy: egzotyczną feerię dzikich kolorów, ale też szarości i subtelną gamę zgaszonych odcieni naszego pejzażu. Jeśli chodzi o fotografię, to jest ona tak mocno związana z rzeczywistością, że nawet w czarno-białym zdjęciu potrafimy wyczuwać kolor, dopowiadać go sobie nieświadomie.
Iran to fascynujący kraj, pełen sprzeczności, bardzo inny niż ten, który znamy z telewizji. Najpierw prowadziłam warsztaty ilustracji dla setek dzieci w ogromnym, imponująco działającym domu kultury w Teheranie. Po warsztatach wybrałam się w samotną podróż i fotografowałam pustynne miasta, bazary. A potem przez kolejne lata, oprócz samotnych podróży, spotykałam się przez kilka tygodni z mieszaną grupą europejskich i irańskich fotografów oraz pisarzy, żeby pracować nad wspólnymi projektami. Tak powstały książki-albumy: My Yazd, Iran, Winter Journey i Along the Silk Road. To najlepszy sposób na zbliżenie ludzi i kultur - wspólna praca i wymiana myśli, doświadczeń, energii.
Byłam tam kilka razy, objechałam Iran prawie wzdłuż i wszerz - od Teheranu do Sistanu i Beludżystanu przy granicy z Pakistanem i Afganistanem, od świętego szyickiego miasta Maszhad, przez turkmeńskie stepy na północy po Zatokę Perską. W tym przebogatym kulturowo i etnicznie miejscu zbliżyłam się do ludzi, nawiązałam życiowe przyjaźnie. Pozwoliła mi na to otwartość i gościnność Irańczyków. Pracując z tamtejszymi fotografami i prowadząc warsztaty dla studentów, mówiliśmy wspólnym językiem. Myślę, że blisko mi było do nich również z tego powodu, że pamiętam socjalistyczną rzeczywistość, życie w reżimie, rozumiałam ich kłopoty z cenzurą, rozdwojoną egzystencję w dwóch światach: oficjalnym i prywatnym, podział społeczeństwa na "my" i "oni". W tym izolowanym kraju, pełnym żelaznych zakazów, ludzie wiedzą o naszym świecie znacznie więcej, niż my o nich. Znajdują sposoby, żeby otworzyć świetną galerię sztuki współczesnej w Teheranie, spotykać się w domach i dyskutować o najnowszych filmach, realizować własne pomysły na życie, np. odnowić stary karawanseraj na pustyni i stworzyć w nim przytulny, modny hotel.
Tak, nadal z uporem pozostaję przy tradycyjnej metodzie srebrowej. Z różnych powodów. Daje mi możliwość fizycznego, namacalnego kontaktu z materiałem. Odbitki, które powstają w ciemni mają wartość unikatu, trudno jest zrobić dwie identyczne. Taka odbitka zachowuje pewną energię własnoręcznej pracy fotografa. Etap w ciemni to dalszy proces tworzenia fotografii, interpretacji utajonego obrazu, który powstał na negatywie. Jest bardzo indywidualny, z tego samego negatywu można uzyskać zupełnie inną wersję obrazu.
Muszę zwolnić, żeby zacząć widzieć, móc się skoncentrować. I nie tyle chodzi o zwolnienie tempa, co o uspokojenie umysłu, który zawsze jest zajęty chaosem tysiąca myśli, analiz, emocji. Często łapię się na tym, zapewne nie tylko ja, jak - zajęta wewnętrznym monologiem - nie dostrzegam świata, miejsca ani chwili, w której jestem. Świadome zatrzymanie, nakierowanie uwagi, pozwala odświeżyć spojrzenie i otworzyć się na doznania wizualne. I wtedy można szybko i precyzyjnie reagować, zdążyć złapać sytuację we właściwym momencie.