Ucząc się jak fotografować w słoneczny dzień przy zachowaniu małej głębi ostrości, spróbujemy oddać klimat prostego życia na indyjskiej wsi
Kiedy opowiadałem znajomym o swoim pomyśle, wymownie pukali się w czoło. Po co pchać się w miejsca, gdzie autobus gości 2 razy w tygodniu, a białych turystów znają tylko z opowieści? Po co zabierać lampy, statywy, parasolki w miejsce, gdzie temperatura rzadko spada poniżej 40 stopni? Ja jednak nie byłem w stanie oprzeć się pokusie, by pokazać tę fascynującą kulturę z perspektywy "błyskacza".
Na miejscu moje dotychczasowe wyobrażenie o tym, jak wygląda sesja - gdzie najważniejsze jest pozowanie, stylizacja, makijaż, fryzury - legło całkowicie w gruzach. Tam byłem tylko ja, moja asystentka i małżonka w jednej osobie, oraz jedna lampa i prawdziwi ludzie. Ludzie, którzy nie uśmiechali się do zdjęć, nie pozowali. Po prostu byli. Czasem nawet nie odrywali się od pracy i zdawali się nie zwracać na mnie zupełnie uwagi. Nie oczekiwali niczego w zamian mimo, że tak wiele mi, jako fotografowi, oferowali.
Włócząc się po jednej z wiosek, dostrzegliśmy malowniczy widok starej kobiety, siedzącej na progu swej chaty. Musieliśmy się naprawdę sprężyć i przeprowadzić całą akcję dosłownie w 5 minut, tak, by nie zburzyć spokoju tej naturalnej sceny.
W przypadku zdjęć w pełnym słońcu, niezmiernie przydaje się filtr szary, zwłaszcza jeśli chcemy korzystać z błysku i zachować stosunkowo płytką głębię ostrości. Jeśli nasz aparat nie dysponuje migawką centralną, korzystanie z lamp studyjnych w plenerze wymusza ograniczenie czasu otwarcia migawki do mniej więcej 1/200 sekundy (maksymalny czas synchronizacji z błyskiem), co w słoneczny dzień jest znacznym ograniczeniem. W takim przypadku mamy 2 wyjścia - zmienić przesłonę na powiedzmy f/22 (co znacznie wpłynie na głębię zdjęcia), bądź też sztucznie ograniczyć ilość światła padającego na matrycę, tak aby zmieścić się w magicznym X-sync.
Zastosowanie filtrów szarych wychodzi naprzeciw drugiemu rozwiązaniu. W moim przypadku, zamiast kilku filtrów o różnym poziomie zaciemnienia, używam tzw. fadera, który pozwala na płynną regulację efektu. Praca z tego typu wynalazkiem jest dziecinnie prosta - po arbitralnym ustaleniu wartości przysłony (dla tego zdjęcia f/2,8) oraz czułości (tutaj moje ulubione ISO 50) i zablokowaniu czasu na 1/200 sekundy, dobrałem moc efektu filtra, aby uzyskać odpowiednie naświetlenie sceny. W przypadku tego zdjęcia tło jest znacznie ciemniejsze niż w rzeczywistości, dla uzyskania większej dramaturgii.
Potem pozostaje już tylko dopasować siłę błysku lampy. Zapewniło to odpowiednie doświetlenie postaci. W naszym zdjęciu błyskaliśmy pełną mocą - 600 Ws - poprzez białą parasolkę rozpraszającą. Niezmiernie pomocny w odpowiednim umiejscowieniu naszego źródła światła jest "statyw sterowany głosowo", który, jak na żonę przystało, rozumie wszelkie półsłówka nonszalancko wypowiadane w ferworze sesji.
Strobizm, którego jestem ślepym wyznawcą, to głównie małe lampki systemowe, zasilane ze zwykłych baterii paluszków. Dlaczego zatem zdecydowałem się na "dorosłą" lampę zasilaną z travelpacka? Przeważyły względy praktyczne. Potrzebowałem po prostu jak najwięcej światła. Oczywiście mogłem zastosować całą baterię "systemówek", jednak efekt multiplikacji rośnie, niestety, jako pierwiastek sumy kwadratów. Podwojenie liczby lamp nie powoduje wcale dwukrotnego wzrostu światła, emitowanego z takiego zestawu. Powiedzmy, że z jednej lampy systemowej przy ISO 100 osiągam poprawną ekspozycję bez filtrów szarych na poziomie f/5,6, natomiast z lampy studyjnej f/16. Różnica wynosi 3 EV, więc przy założeniu, że podwojenie liczby "systemowek" powoduje skok o jedną działkę przysłony, powinienem zastosować 8 lamp. Zatem, aby osiągnąć pożądany błysk, musiałbym pewnie sprzedać nerkę i kupić ciężarówkę lamp i baterii. Używana przeze mnie lampa to znacznie mniejszy koszt i wbrew pozorom niewielka waga i wygoda użytkowania (jeden odbiornik wyzwalacza, zamiast np. ośmiu).