O sobie nie lubi ani pisać, ani opowiadać. Bardzo chętnie rozmawia za to o fotografii
Opowiedział nam o magii kwadratu, portretach, o tym, jak patrzymy na miejsca i granicy między fotografią osobistą a komercyjną...
Zacząłem robić zdjęcia 10 lat temu. Najbliższe są mi zdjęcia analogowe, kwadraty. Kiedy dorwałem aparat 6x6, moje spojrzenie na świat całkowicie się zmieniło. Dlaczego? Kwadrat nie ma podziału na pion i poziom, który jest utrudnieniem, zwłaszcza w fotografowaniu ludzi. Drugą tajemnicą kwadratu jest to, że obraz na matówce ogląda się z dystansu jako poziome lustrzane odbicie. Działa wtedy podobna zasada jak w malarstwie – gdy obrócimy obraz do góry nogami widzimy, czy kompozycja jest dobra. To efekt nie do osiągnięcia w innym formacie.
Większość zdjęć to skany z ręcznie robionych odbitek. Aparat, którego używam od dawna, to stary Kiev 88 – radziecki aparat robiony na licencji Hasselblada, którego starsze egzemplarze są naprawdę dobre. Ma obiektyw, który uwielbiam, portretówkę 120 mm o świetle f/2,8. Jakieś 75% zdjęć robię jednym aparatem, jednym obiektywem i na jednym rodzaju filmu. Używam techniki cross (czyli filmy pozytywowe "wołam" w chemii negatywowej), która daje niesamowite efekty, ale jest przy tym dość wymagająca. Lubię moment, kiedy robię zdjęcie i od razu jest w nim zawarta cała jego "fajność". Specyficzny kolor i delikatność, kiedy robię crossy, powstaje w trakcie robienia odbitki. Odcień jest czasem niespodzianką, ale zachowując stałe parametry naświetlania filmu, papieru, można wbrew pozorom uzyskać powtarzalne i przewidywalne rezultaty. Na odbitkach zapisuję z tyłu filtracje i czasy naświetlania, pozwala mi to np. po roku odbić to samo zdjęcie i w ten sam sposób.
Ze względu na kwadrat bardzo lubię także mojego Polaroida sx-70, oprawionego w "skórę" ocelota. Niestety nie ma już do niego oryginalnych filmów, a najnowsze materiały firmy Impossible Project generują nieco odmienne efekty. Jestem zafascynowany niedoskonałością polaroida, tym, że pozwala uzyskać naturalne plamy, zakłócenia, równocześnie pokazując świat w ładniejszy, ciekawszy sposób. "Defekty" da się oczywiście zrobić w postprodukcji, ale to przecież żadna zabawa. Dla polaroidów zacząłem także używać aparatu 4x5 cala. Praca takim aparatem to jeszcze inna filozofia, obraz jest odwrócony do góry nogami, a zdjęcia robi się bardzo wolno.
Najwięcej spośród moich zdjęć to portrety. Zajmuję się portretem kreacyjnym, z natury mocno estetycznym. Wiele z moich prac ma dla mnie wartość zarówno estetyczną, jak i emocjonalną, pomimo że nie są to portrety psychologiczne.
Na początku zwykle coś po prostu podoba mi się w danej osobie - na przykład piegi, jak w przypadku Zuzy. Choć nie jest zawodową modelką, ma magnetyczną twarz, potrafi też długo wytrzymać przed aparatem. Kiedy ją zobaczyłem uznałem, że ma tak niesamowitą twarz, że muszę zrobić jej zdjęcie. Powstał portret Zuzy na białym tle, z daszkiem na głowie. To zdjęcie stało się moim znakiem rozpoznawczym, ale i trochę ciężarem, bo wszyscy je kojarzą i czasem przesłania pozostałe.
Nie przepadam za retuszem twarzy, nie lubię ingerować w wygląd modelek. W fotografii cyfrowej okazuje się, że nawet najpiękniejsza modelka jest tylko człowiekiem, wychodzą na jaw wszelkie niedoskonałości. Dlatego film jest dobrą ucieczką od realizmu. Ludzie, zwłaszcza na polaroidach, wyglądają tak, jak chcieliby wyglądać, skóra staje się miękka, kremowa.
Rzadko robię więcej niż 2–3 filmy na raz, co daje najwyżej 36 zdjęć. Często najlepsze są pierwsze i ostatnie zdjęcia na rolce – na początku fotografowana osoba jest zupełnie świeża, a pod koniec wyjątkowo zmobilizowana – to samo dotyczy zresztą fotografa. Widać to dobrze na stykówce. W ogóle robienie zdjęć analogiem zmusza do większego skupienia, brak możliwości podglądu, ręczny światłomierz, na aparacie do wyboru tylko czas i przysłona – może dzięki tej prostocie łatwiej sięgnąć do istoty obrazu.
Cykl "Miejsca" jest mi bardzo bliski. Zdjęcia robiłem w najróżniejszych miejscach na świecie, niektóre nad Bałtykiem, inne w Barcelonie. Po paru latach odkryłem fotografie Vladimira Birgusa (rektor wydziału fotografii w Opavie), zrobiły one na mnie duże wrażenie: w zasadzie to samo, tylko że na różnych końcach świata. Jeżdżąc po świecie, wszędzie fotografuje on swoją wizję, co sprawia, że ulica w Moskwie może wyglądać tak samo jak w Maroku czy w Londynie i gdyby pozamieniać podpisy, nikt nie zorientowałby się, gdzie to jest. Fotograf rozwija własne widzenie świata i jest w stanie wyszukać podobne kadry w najróżniejszych miejscach. W pewnym momencie po prostu pojawia się wspólny mianownik.
W torbie fotografa |
"Aparat, którego używam od dawna, to stary Kiev 88 – radziecki aparat robiony na licencji Hasselblada, którego starsze egzemplarze są naprawdę dobre. Ma obiektyw, który uwielbiam, portretówkę 120 mm o świetle f/2,8". |
Ciekawią mnie przeszklone, betonowe przestrzenie. Mam sentyment do postpeerelowskiej estetyki, budynków zjedzonych przez czas. To przede wszystkim dobra architektura, projektowana według czyjejś wizji, a nie rachunku ekonomicznego. Budynki i dekoracje były projektowane przez plastyka, choć z pewnymi ograniczeniami, bo nie wszystkie produkty były przecież dostępne. Szukam miejsc, gdzie to zostało zachowane. Interesuje mnie wszystko, co unikęło standaryzacji. Ten projekt chciałbym rozwijać w przyszłości. Na wszelki wypadek mam lodówkę napchaną filmami, moich ulubionych slajdów Agfy nie ma już w produkcji.
Fotografowanie miejsc to kolejne pole do popisu, gdy pracuje się z kwadratem: wychodzą pewne relacje w przestrzeni, ten format pozwala je zauważyć. Szukam kształtów, faktur, zestawień kolorystycznych w miejskim pejzażu i wiem, że na filmie niektóre z nich będą podbite w konkretny sposób, pewne kolory i ich kombinacje wyjdą świetnie, a pewne nie.
Cyfra daje na to zbyt wiele możliwości: 20 megapikseli mojego Canona i doskonała jakość są zabójcze dla samej idei. Obraz cyfrowy jest bezlitosny, wychodzi na nim cała bieda szczegółu – dlatego zdjęcia cyfrowe wymagają bardzo mocnej obróbki, do tego stopnia, że trzeba właściwie "zamalować" obraz. Wszystko wygląda zbyt realistycznie, a realistyczny zapis nie jest już tak ciekawy. Chodzi o zapis autorski. W cyfrze powstaje on w procesie postprodukcji, za to w fotografii analogowej to autorskie spojrzenie "powstaje" raczej w momencie naciśnięcia spustu. Czasem nawet kiedy coś np. prześwietlisz, okazuje się, że to dało właśnie świetny efekt. Proces negatyw-powiększalnik-odbitka pozwala osiągnąć najlepsze efekty.
Inspiracją dla mnie były zawsze okładki Pink Floyd i prace Storma Thorgersona. Jego zdjęcia są założonym z góry konceptem, przypadek jest mocno ograniczony. Nie każdemu podoba się ta estetyka, choć teraz trochę wraca. Jego zdjęcie na okładce płyty Trees On The Shore jest dla mnie zdjęciem absolutnym, czystą fotografią. Poza tym okładka płyty winylowej jest duża i kwadratowa, wygląda trochę jak album fotograficzny.
Bardzo długo robiłem zdjęcia tylko dla siebie, ale teraz, kiedy wykonuję więcej prac na zamówienie, coraz częściej sięgam po cyfrę. Zmagam się z tym, że cyfrą można zrobić więcej, pełniej, doskonalej. Rynek bardzo szybko się zmienia, a wymagania stają się coraz większe. Codziennie oglądamy w Internecie masę zdjęć i chyba powoduje to pewną ich dewaluację.
Problem polega na wyborze estetyki - albo tzw. wysoka moda i fotografia reklamowa, gdzie panuje bardzo wyśrubowany poziom, albo off i alternatywa. Chyba nie ma drogi pośrodku. W dodatku - to zabrzmi trochę obrazoburczo - ale możliwości postprodukcji sprawiają, że fotografia komercyjna mocno się standaryzuje i coraz trudniej odróżnić wyszlifowane, doskonałe zdjęcia od siebie. W alternatywnej fotografii zresztą takie zagrożenie też istnieje, ba - aparaty takie jak Diana czy Holga czy iPhone też bardzo mocno narzucają styl fotografowania. Dlatego staram się znaleźć równowagę między zdjęciami "moimi" a fotografią komercyjną i ćwiczyć swoją wszechstronność. W najbliższym czasie na mojej stronie pojawią się również filmy, nad którymi obecnie pracuję, gdyż dzięki technologii HD dostępnej w lustrzankach otworzyło się dla mnie zupełnie nowe pole do realizacji moich pomysłów.