"Wszystko, czego potrzebuję to aparat, standardowy obiektyw i para wygodnych butów" - stwierdza Bart Pogoda - fotograf i podróżnik, autor pierwszego polskiego fotobloga. Jest w drodze już od niemal 20 lat i - jak mówi - tak już chyba zostanie...
PROfil |
Bart Pogoda
|
Bart Pogoda - fotograf, podróżnik, dziennikarz. Komercyjnie zajmuje się głównie fotografią reklamową, a od niedawna też obrazem ruchomym - jego debiutancki film promujący kampanię społeczną dla polskiego Czerwonego Krzyża został wyróżniony w konkursie KTR 2012, otrzymał również Grand Prix w konkursie "Media Trendy 2012".
Trudno mnie złapać, bo wygląda na to, że mieszkam w trzech krajach. Żona, Siska, jest Słowaczką i studiuje na Akademii w Wiedniu, więc tam pomieszkujemy jeszcze przez rok. Ja od 12 lat pracuję jako fotograf, ostatnio również jako twórca wideo w branży reklamowej. Pracuję przede wszystkim w Polsce, choć zlecenia wymagają też wyjazdów, czasem realizuję je w innych krajach i na innych kontynentach. W Japonii akurat jestem na wakacjach.
Marzenie mojej żony. Ja byłem w Japonii już dwukrotnie. Teraz wybraliśmy się na trochę inny wyjazd. U mnie wakacje wiążą się z chodzeniem i fotografowaniem. I tak właśnie jest teraz - przemieszczamy się z żoną z Tokio, przez Honsiu na Kiusiu, a potem do Kioto.
W ogóle nie mam torby! Jedynie aparat na szyi - Canon EOS 5D Mark III z jednym obiektywem Canon 50 mm f/1,2L. Do tego "nerka" na biodrach, w której mam jedną zapasową baterię, na obiektywie właściwie cały czas filtr fader ND, iPhone i to wszystko. Do tego dobre buty do biegania i chodzenia. W aparacie karta 32 GB starczy na luzie.
Tutaj w Japonii nie robię więcej, niż 300 klatek na dzień. Lubię minimalizm, więc nie lubię nosić toreb fotograficznych. Wolę mieć w kieszeni jedno szkło ekstra. Jeżeli robię też film, to podpinam do aparatu pocket riga, który pomaga w ujęciach wideo.
Ta rzeczywistość nie jest już chyba taka szara, ale wciąż nie lubię polskiej mentalności.
To znaczy, że kiedyś chętniej uciekałem z kraju. Bo naprawdę było słabo. Dlatego też pewnie tak dużo osób z Polski wyjechało. Ta ciągła deprecha, narzekanie, uprzedzenia wobec obcych i lęk przed innym, a do tego katolicyzm fundamentalny (śmiech). Teraz jest fajniej i lepiej. Takie są przynajmniej moje odczucia. Zmieniła się na pewno Warszawa, w której mieszkam, kiedy jestem w kraju. Ale jak mówię, to bardzo subiektywne odczucie.
A wracając do podróży, myślę, że nie podróżuję teraz więcej niż część moich znajomych fotografów, którzy dużo jeżdżą do pracy przy projektach reklamowych i modowych.
Myślę, że zabawą jest jeżdżenie do hotelu w Hurgadzie. To od początku była praca - zarobić pieniądze, mało wydać, przeżyć za grosze parę miesięcy w drodze i zdrowo wrócić do domu. Życie to przygoda i każdego dnia, banalnie by tu rzec, czekam na niespodzianki.
Miałem taką przygodę na Kubie, opisywałem to na moim blogu. Siedziałem na ławce w parku w Santiago. Przysiedli się do mnie jacyś "wannabe" rastafarianie. Wyluzowany sposób bycia, specyficzny język - łatwo zjednują sobie ludzi, postanowiłem ich nie odganiać. Wiedziałem, że to ja będę fundatorem tej imprezy, ale podjąłem grę.
Blablabla, podróżne, kaktusy, gandzia, grzyby, Marley, muzyka, dziewczyny - kolesie nakręcają rozmowę i chwilę potem wyciągają pustą plastikową butelkę i idziemy szukać taniego rumu. Łazimy po mieszkaniach, witam się z dziesiątkami ludzi, pięść-pięść, "ya mon!", super-fajnie i w ogóle... Mija godzina za godziną, ja się już gubię w kolejnych osobach tego show - pojawiają się znienacka, różne typki, każdy z tą samą nawijką, ale jest miło.
Chłopaki wyciągają ode mnie kolejne drobniaki na coś do jedzenia i kolejną butelkę rumu - dla mnie to żaden koszt, a jestem ciekaw, co będzie dalej. Wychodzimy z centrum. Po chwili trafiamy w mroczne slumsy, gdzie stoją chatki z klepiskiem zamiast podłogi, coś jak w filmie "Miasto Boga". Beton, glina, krzaki, parę zapalonych latarń, muzyka z każdego domu, przed którymi siedzą czarnoskórzy obywatele. Snujemy się bez sensu po okolicy, rozmawiając o Hajle Sellasje, Fidelu, Marleyu, Che, polityce i innych rzeczach, ale rozmowa jest bardzo powierzchowna, bo toczy się w spanglish.
Nadchodzi czas, aby już sobie iść i w tym momencie zdaję sobie sprawę, że nie wiem, gdzie jestem, ani jak dojść do domu, znajduję się w slumsach drugiego największego miasta na Kubie, gdzie bezpiecznie jest, co najwyżej w Veradero, w zamkniętych ośrodkach dla niemieckich turystów. Żegnam się z chłopakami, którzy wskazuję mi drogę do centrum - nie jest tak źle, po 5 minutach już wiem, gdzie jestem!
Nie, słuchaj dalej. Podchodzę do domu, przed którym siedzi kobieta, aby upewnić się, czy dobrze idę. "Para el centro? A la izquierda, si?" - kobieta twierdząco kiwa głową, ale po chwili uśmiech zamiera jej na twarzy i przechodzi w nieartykułowany krzyk. Ja w tym momencie błyskawicznie się obracam i widzę przed twarzą dwie zardzewiałe maczety - półmetrowej długości i czuję pociągnięcie do tyłu.
Dwóch typków ciągnie mnie za plecak, i próbują go odciąć z moich pleców. Adrenalina uderza w czaszkę, wiem, że w torbie mam "cyfraka" i portfel. Wszystko rozgrywa się w ciągu dwóch sekund - mam dłuższe nogi niż oni, więc kopniak ląduje na klatce jednego z nich, jednocześnie próbuję wyszarpać się drugiemu. Kobieta krzyczy, zbiegają się inni ludzie, w tym babcia z dziadkiem taszcząc długie maczety - intruzi uciekają. Do dzisiaj nie wiem, jak mi się udało z tego wykaraskać i dlaczego od razu Cabrones nie odcięli mi głowy. Dziadek i babcia z maczetami proponują ochronę i odprowadzają do centrum. Tej nocy śniły mi się tylko noże, maczety, kurczaki, dżungla i ciemne twarze z błyszczącymi oczami. A wszystko w rytmie afrykańskich bębnów.
Foto
|
Bart Pogoda radzi
|
No właśnie, nie wiem, jak to jest z tym pierwszym foto-blogiem - chyba sobie przywłaszczyłem ten tytuł. Nie wiem, czy Marcin Cecko nie był pierwszy (Marcin Cecko - poeta, fotograf, bloger, przyp. red.). Piszę i tworzę bo to lubię.
Kocham swoją pracę i blog. Podróże, normalne zlecenia i cała ta bieganina jest moim życiem. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym teraz przestać to robić, bo np. "jestem już uznanym fotografem" albo "to nie ma sensu, w blogi bawią się nastolatki".
Na blogu pokazuję swoją pasję, pracę, udowadniam, że wciąż mam parę do działania - jak widziałeś, może trochę więcej zajmuję się teraz obrazkiem ruchomym - i myślę, że blog to też dobre miejsce, aby pokazywać krótkie formy filmowe.
Często przeszukuję archiwum, żeby napisać tekst retrospektywny. Archiwum przydaje się w pracy i w życiu prywatnym - tak, jest to pamiętnik, do którego się wraca z sentymentem a czasem, żeby się mocno zdziwić, jakim to idiotą człowiek był (śmiech).
Nie wiem. Czasem coś mi się zdaje, wykraja w wyobraźni, że to może będzie tak i tak. Zabieram wtedy taki aparat, a nie inny. To też wpływa na działanie fotograficzne. Tak jak mówiłem, lubię zabierać ze sobą cyfrę ze standardowym szkłem 50 mm i coś analogowego - dla równowagi. Albo Instaxa czy Polaroida. Plus szkice, wrzuty, takie urywki z rzeczywistości robione iPhonem, który na dobre stał się pełnoprawnym aparatem w ostatnim czasie.
Oczywiście, że dobry, szczególnie ostatnie modele 4s i 5. Choć na pewno każdy nowoczesny smartfon ma już dobry aparat - to, w połączeniu z Instagramem, jeżeli trafi w odpowiednie ręce, może dać fajne rezultaty...
Tak. Ale staram się w to nie wkręcać za bardzo. Szkoda czasu. Nie udało się? Trudno - wyjdzie następnym razem.
Do Indii już chyba nie wrócę w najbliższym czasie - chyba że w Himalaje do Ladakhu. Ale zamknąłem tę historię - myślę, że dobranie zdjęć do książki "Lalki w ogniu" Pauliny Wilk - to było chyba dla mnie takie podsumowanie. Przejrzałem 11 000 zdjęć, od nowa, po latach. I zrobiłem nowy wybór. Świeżym okiem. Da się zrobić złe zdjęcia w Indiach. Większość zdjęć z Indii jest złych (śmiech).
Oczywiście, że to samograj tak jak Kuba czy Peru - ale nie można tak podchodzić do tematu. I być leniem - łatwe obrazki przychodzą łatwo - gorzej jest potem z satysfakcją z rezultatu. Zdjęcia trzeba sobie wychodzić - ja zrobiłem masę kilometrów przez 8 lat jeżdżenia do Indii.
5 wizyt, cały kontynent, a wciąż wiem, jak dużo można tam jeszcze zrobić. Z Indii widzimy jedynie obrazki biedy, święta Holi, sadhu, dzieciaków wbijających palce w obiektywy aparatów. A tam jest jeszcze 200-milionowa klasa średnia, która żyje lepiej, niż my w Polsce. I do nich jest trudno dotrzeć, ich sfotografować.
W krajach muzułmańskich ta wrogość pojawiła się po zamachu na World Trade Center. Takie jest przynajmniej moje wrażenie. W latach 90. dużo jeździłem po krajach muzułmańskich i nigdy nie miałem problemów. Dopiero po "nine-eleven" wszystko się zmieniło.
W torbie fotografa |
"W podróż zawsze biorę z sobą aparat do fotografii »natychmiastowej« Fuji Instax albo Polaroid SX-70. W Mongolii używałem polaroida jako świetnego suweniru - zostawiałem ludziom, którzy gościli mnie na noc w jurcie zdjęcie, które im zrobiłem. Na inne wyjazdy brałem z sobą Mamiyę 7 z obiektywem 80 mm. To mój ulubiony aparat średnioformatowy. Ostatnio nie lubię innych szkieł niż standard. Chyba od roku nie zrobiłem zdjęcia innym obiektywem, niż 50 mm na pełnej klatce albo 80 mm w średnim formacie. W pracy używam albo swojego Canona (dobry do zleceń wideo), albo pożyczam aparaty - ulubioną Leicę S2 albo Phase One - dla bardziej wymagających klientów." |
Hmm... trudne pytanie, trudna odpowiedź. Wdzięczne tematy, "atrakcyjne" ale nie "zarżnięte", są na wyciągniecie ręki - wciąż Bałkany, Azja Centralna, czy też Rosja. Genialna jest Skandynawia. Ktoś może powiedzieć, że nudna, ale jeżeli ktoś lubi pejzaże, to dlaczego nie? W Polsce fotografuje mi się ciężko - kompletnie nie robię "streetu", nie chodzę po ulicach miast i nie fotografuję z biodra ludzi, tak jak miałem to w zwyczaju robić w Azji.
W Polsce ludzie widzą w tobie fotografa z "Super Expresu" i "Faktu", który szuka na kogoś "haka". Pamiętam, jak w 2010 roku wybraliśmy się z żoną robić nasz projekt, pod roboczym tytułem "Off season", na Mazury i Bałtyk. Styczeń, zima, zero ludzi. Znajdujemy na wybrzeżu genialną prywatną stację benzynową - w klimacie jak z filmów amerykańskich z lat 70. Siska robi powoli zdjęcie średnim formatem Mamiya 7, przymierza się i zupełnie nie zauważa, jak w jej kierunku biegnie cieć z pałą! Ale awantura była! (śmiech).
Nie. Nie wiem za bardzo, co to jest "street photo". Oczywiście, fotografuję na ulicach, ale też w lesie czy w pomieszczeniach. Ostatnio przestałem "polować na ludzi" z aparatem na ulicy. Trochę to zaprzeczy temu, co robiłem wcześniej, ale już się tym zmęczyłem. Jak widzę coś abstrakcyjnego, dziwnego, lub ważnego, to robię zdjęcie. Ale przestałem polować.
Może przejrzewam (śmiech). To z pewnością kolejny etap, nie byłbym w stanie robić tego samego przez całe życie. Poszedłem na studia do Opawy, trochę inaczej myślę teraz o obrazie. W Opawie poznałem też fantastycznych ludzi - no i moją żonę.
W ogóle nie dają! Czasem publikacja, jedna czy druga. Ale do podróży dokładam. Jak wspomniałem, jestem przede wszystkim fotografem reklamowym, a ostatnio twórcą wideo, które staje się bardzo popularne. Stawiam pierwsze kroki jako reżyser reklamowy i operator - to mi przynosi kasę na wyprawy i wyjazdy. Czasem praca jest za granicą, więc urywam się po tygodniu sesji i nie wracam od razu do domu, ale np. wynajmuję auto i z aparatem jeżdżę przez 10 dni po jakimś terenie - ostatnio zrobiłem tak w USA.
Dystansu i tego, że punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. No i chyba tego, że nie każda kultura czy społeczeństwo ma monopol na prawdę.
Chyba nie - wraz z żoną przemieszczamy się pomiędzy Wiedniem, Warszawą a Słowacją. I tak już chyba będzie...