W chińskim Wuhan dokumentował narodziny pandemii. W pogoni za wirusem trafił do zamkniętych stref we Włoszech. O pracy w warunkach zagrożenia rozmawiamy z Arkiem Ratajem
W Wuhanie znalazłem się przez splot okoliczności. W lutym 2019 roku podpisałem kontrakt z pekińską instytucją edukacyjną BIEI, która pośredniczy w kontaktach z chińskimi uniwersytetami. Wykładałem myślenie wizualne na Huzhou University w prowincji Zheijiang, później prowadziłem zajęcia z kampanii reklamowych na Hunan University of Technology. W tym samym jeszcze roku trafiłem do prowincji Hubei (której stolicą jest Wuhan, przyp. red), gdzie rozpocząłem pracę jako wykładowca komunikacji wizualnej na Jianghan University. Nie miałem wtedy pojęcia, że już od listopada dochodzi w mieście do pierwszych zarażeń koronawirusem.
W tym roku mija 10 lat od rozpoczęcia mojej belferskiej przygody. Najpierw pracowałem w Anglii, potem niecały rok w Hondurasie. Następnie były Chiny, do których po raz pierwszy wyjechałem w 2013 roku uczyć języka angielskiego w prowincji Hebei. W 2017 roku zamieszkałem w Katarze, a rok później na Filipinach – ojczyźnie mojej żony. To stamtąd wyleciałem ponownie do Chin, żeby wykładać na tamtejszych uniwersytetach.
Nawet bardzo intensywne, i takie właśnie są Chiny. Tu liczy się tempo, praca do upadłego i cel, do którego dąży się latami, niekoniecznie po trupach.