Jego zdjęcia publikowane były na całym świecie, w 2017 roku zdobył tytuł Wildlife Photographer of the Year. Brent Stirton opowiada o cierpliwości, umiejętności rozmawiania i fotografowaniu optyką szerokokątną
Z Brentem Stirtonem trudno jest się umówić na spotkanie. Przez co najmniej dziewięć miesięcy w roku realizuje zamówione fotoreportaże w najbardziej niestabilnych politycznie rejonach świata. Dokumentuje nielegalny handel dzikimi zwierzętami, konflikty plemienne i zjawiska związane z łamaniem praw człowieka. Nasza rozmowa doszła do skutku w jego kalifornijskim domu, gdzie wracał do sił po kilku miesiącach pobytu w Mongolii, Somalii i peruwiańskiej Amazonii. Jednak nawet wtedy nie mógł przeznaczyć zbyt wiele czasu na wypoczynek: odebrał tego ranka jeszcze pięć innych telefonów od różnych redakcji. „To normalne” – mówi. „Zawsze kilka dni po powrocie żyję w wielkim chaosie”.
Służyłem w armii południowoafrykańskiej, a w Afryce Południowej panowało wtedy ogromne zamieszanie. Najpierw miałem być lekarzem, ale później doszedłem do wniosku, że chcę zostać dziennikarzem, ponieważ uważałem, że ludzie nie rozumieją roli geopolityki w takich kwestiach jak apartheid czy konflikt w Angoli. Byłem przekonany, że ludzie w naszym kraju zupełnie nie potrafią ze sobą rozmawiać, w związku z czym nie rozumiemy się jako naród.
O latach 80. Było to mniej więcej w 1985 i 1986 roku.
Absolutnie nie. Chodziłem na studia, ale ponieważ musiałem za nie płacić, pisałem jako niezależny autor, dla kogo się tylko dało, m.in. dla Reutersa. Wielu redaktorów gazet w Południowej Afryce mówiło mi: „Podoba nam się to, jak i o czym piszesz, ale potrzebujemy do tego zdjęć”. W tym czasie opisywałem wiele aktów przemocy, jakie miały miejsce w kraju. Dochodziło do wielu zbrojnych starć między AKC a różnymi tzw. grupami wyzwoleńczymi, spośród których część opowiadała się po stronie rządowej. W każdym razie z tego powodu nie mogłem znaleźć chętnego do współpracy fotografa, więc kupiłem używany aparat i spędziłem kolejny rok, ucząc się, jak z niego korzystać.
Dotyczył sądów kapturowych w KwaZulu-Natal. Były to trybunały ludowe, które dokonywały samosądów na lokalnej ludności, a następnie podejmowały decyzję o ich zabiciu lub uniewinnieniu, w zależności od oczekiwań tych, którzy sprawowali władzę. W tamtym czasie moje zdjęcia opublikowane zostały przez kilka południowoafrykańskich magazynów; kupiła je ode mnie także agencja Reuters.
Wiesz, szczerze mówiąc, trudno jest mieszkać w RPA i pracować dla agencji z innych części świata. Ludzie, którzy mają takie zlecenia, niezbyt chętnie się nimi dzielą. Po drugie, dla niektórych ludzi ważny jest kontakt bezpośredni... jeśli zamierzasz pracować dla National Geographic, to musisz móc się regularnie spotykać z jego redaktorami. Jest zbyt wielu fotografów zabiegających o taką posadę, więc niezbędne jest zbudowanie odpowiednich relacji. Po trzecie, Republika Południowej Afryki jest... trochę zbyt bliska mojemu sercu w tym sensie, że w RPA dzieje się tak wiele rzeczy, które są straszne lub po prostu złe, że wymagają tego, by się nimi zająć. Gdybym tam został, to myślę, że byłbym bardziej skoncentrowany na wydarzeniach wewnętrznych i chciałbym zrozumieć ich podłoże. Tak już jest: musisz dokonać wyboru, bo nie da się robić wszystkiego.
To zależy od tego, nad jakim aspektem danej historii pracuję. Muszę realizować zlecenia dość szybko, więc zabieram ze sobą sporo sprzętu oświetleniowego, by móc robić różnego rodzaju zdjęcia. Wykonuję wiele aranżowanych portretów, które moim zdaniem pozwalają mi lepiej opowiedzieć dokumentowaną historię. Jednak niektóre zdjęcia do moich fotoreportaży robię także małym aparatem fotograficznym. Często używam Canona M5, ponieważ wygląda jak aparat turysty, ale pozwala mi uzyskać profesjonalnie wyglądające fotografie.
W przypadku wielu z moich reportaży wykonanie zdjęć jest najłatwiejszą częścią zadania. By móc sięgnąć po aparat, trzeba najpierw dowiedzieć się, co się właściwie dzieje, i dotrzeć do sedna wydarzeń, a to jest znacznie trudniejsze. Wymaga to ogromnych umiejętności interpersonalnych, a do tego trzeba być bardzo cierpliwym.
Tak, przeważnie zabieram ze sobą tylko dwa korpusy Canona EOS 5D Mark IV i 5DS R oraz obiektywy EF 24–70 mm f/2,8L II USM i EF 35 mm f/1,4L II USM i to w zasadzie wszystko. 99% moich zdjęć wykonuję tymi dwoma aparatami.
Próbuję znaleźć się jak najbliżej tematu, używając obiektywu o ogniskowej 35 mm. W przypadku wielu scen muszę jednak korzystać z optyki nieco bardziej szerokokątnej, ale najbardziej lubię stosować ogniskowe z przedziału od 28 mm do 35 mm.
Rzecz w tym, że oczekuje się ode mnie zrobienia fotoreportażu, którego realizacja wymaga odwiedzenia od sześciu do siedmiu krajów w ciągu pięciu tygodni. Tak właśnie wykonuje się dziś większość fotoreportaży dla National Geographic, więc nie mam czasu czekać na doskonałe światło. Wielu ludzi, których fotografuję, to osoby niezwykłe, więc chcę – w pewnym sensie – zrobić z nich celebrytów. Chcę ich sfotografować w sposób, który wykracza poza granice normalnej fotografii, a oświetlenie jest jednym ze sposobów, w jaki mogę się z tym szybko uporać.
Było wiele utalentowanych fotografów. Myślę, że większość fotoreporterów, którzy angażują się w opowiadane przez siebie historie, wspomniałaby o Jamesie Nachtweyu. Nie ma wątpliwości, że odcisnął on swoje piętno na nas wszystkich. Myślę, że dla mnie samego ważną postacią był Nick Nichols. Nick otworzył przede mną zupełnie nowy świat: przeszedłem od konwencjonalnego fotoreportażu do tematów związanych z ekologią i prace Nicka z pewnością były głównym tego powodem. Bardzo podobają mi się też fotografie Nadava Kandera. Ze świata mody lubię Stevena Kleina. Myślę też, że Annie Leibovitz – niezależnie od tego, czy się ją lubi, czy nie – jest prawdopodobnie największą żyjącą portrecistką i wiele można się nauczyć, oglądając jej prace. To tacy moi klasycy. Istnieją powody, dla których Ci ludzie stali się ikonami – ich oddziaływanie na innych jest czymś rzeczywistym i namacalnym.
W 99% sytuacji staram się być tak szczery, jak tylko potrafię. W pozostałych przypadkach jestem w przebraniu lub udaję kogoś innego, ukrywam to, że jestem dziennikarzem, ale wtedy mam do czynienia z ludźmi, którzy drastycznie łamią prawo. Są przestępcami i bez ukrycia swojej tożsamości nie mógłbym sfotografować ani ich, ani tego, co robią... Nie dopuściliby mnie do siebie, wiedząc, że jestem reporterem. Ale w pozostałych przypadkach próbuję po prostu prowadzić z nimi dialog, mówiąc: „Szanuję twoje zdanie, masz prawo mieć swój punkt widzenia. Pozwól mi go przedstawić innym, ponieważ nie jestem tutaj, aby zrobić jedno zdjęcie, jestem tutaj, aby stworzyć fotoreportaż, coś, co wywoła dyskusję, więc pozwól mi opowiedzieć o tym, jak to widzisz”.
Tak, to jest do bani. Ale ten facet i tak miał niesamowity komfort, bo miał na realizację zlecenia sześć miesięcy; ja dostaję sześć tygodni. Choć z drugiej strony ma to też swoje zalety, jednak kiedy wiesz, że masz wyjechać na pół roku, możesz wziąć ze sobą żonę. Jak wiesz, większość z nas nie wykonuje pracy, która byłaby na tyle niebezpieczna, że nie można zabrać w podróż swojej rodziny. Obecnie staram się przestrzegać zasady, aby nie przebywać poza domem dłużej niż przez sześć tygodni. Nawet jeśli wrócę do domu tylko na trzy lub cztery dni, to mogę zobaczyć się z moją żoną. Wielu z nas jest przekonanych, że wykonujemy tak szanowany zawód, iż nasi małżonkowie i dzieci powinni to zrozumieć. To bzdury. Jeśli zobowiązałeś się do wspólnego życia, to jesteś im coś winien. Ustal limit czasu, który możesz spędzić z dala od bliskich lub znajomych, bo w przeciwnym razie stracisz jednych i drugich.