Położony wysoko w Andach Eduardo Avaroa National Park, to miejsce niezwykłe i nadal nieodkryte przez masową turystykę. Z parą przyjaciół i aparatem w ręku dotarła tam Sonia Szóstak
PROfil |
Sonia Szóstak Fotografka mody, portrecistka. Rocznik 90. Absolwentka Łódzkiej Szkoły Filmowej. Pochodzi ze Szczecina, zawodowy czas dzieli między Warszawę, Berlin i Paryż. Reprezentowana przez agencję AFPHOTO, a od niedawna również francuską Open Space Paris. Ma na koncie publikacje w takich magazynach jak „Rolling Stone”, „i-D”, „Dazed”, „Interview” czy „Harper’s Bazaar”. Swoje zdjęcia wystawiała w ramach wystaw zbiorowych w Mediolanie, Madrycie i Berlinie, a także w ramach głośnego projektu Young Poland w Nowym Jorku. Więcej zdjęć na: www.soniaszostak.com |
Jeśli natura może uczyć nas kolorystyki, to Park Narodowy Eduardo Avaroa w Boliwii jest prawdziwym mistrzem. Położony na granicy z Chile, w środkowej części Andów, jest pełen wulkanów, kolorowych lagun, flamingów i gejzerów. Wystarczy usłyszeć ich nazwy, żeby wiedzieć, że wkraczamy w przestrzeń surrealizmu: Kamienne Drzewo, Góry o Siedmiu Kolorach czy Pustynia Salvadora Dalego. To nasze pierwsze zetknięcie z altiplano – płaskowyżem, który wydaje się być osobnym krajem, choć oficjalnie jest podzielony między Boliwię, Peru, Chile i Argentynę.
Przyjeżdżamy tu na początku maja, kiedy jest sucho i zimno. W ciągu dnia wystarczy narzucić sweter, ale w nocy temperatura spada do -10 stopni Celsjusza. Na czterech tysiącach metrów ponad poziomem morza nie tylko widoki zapierają dech w piersiach. Lokalnym lekarstwem na chorobę wysokościową są liście koki, więc żujemy je posłusznie, kiedy przemierzamy park jeepem – jedynym dozwolonym tu środkiem transportu.
W miarę jak poruszamy się w górę, widzimy coraz więcej kamiennych ołtarzy wzniesionych dla pachamamy (keczua: ‚matki natury’). Na tym terenie – wyrzeźbionym przez wiatr, słońce i lawę – to jedne z niewielu obiektów, które zbudował człowiek. 700 tysięcy hektarów parku zamieszkuje tylko tysiąc osób, w większości pochodzenia Keczua, zajmujących się wydobywaniem soli i przetwarzaniem wełny. Człowiek jest więc rzadkim gościem na planecie Eduardo Avaroa, która należy do lam, alpak, wikunii i różowych flamingów.
Miesiąc później stoimy u podnóża góry Ausangate na południu Peru. Szczyt, znajdujący się na 6384 metrach, jest poza naszym zasięgiem, ale postanawiamy go okrążyć. Przez kolejne pięć dni spotykamy nie więcej niż 15 osób, głównie pasterzy lam, członków jednej z ostatnich pasterskich społeczności na Ziemi. Poza tym nasi towarzysze, raczej nam niechętni, to alpaki oraz konie.
Kiedy mijamy karmazynowe szczyty i grafitowe jeziora, znów brakuje nam tchu. Wysokość przekłada się na prostotę. Im bardziej się wspinamy, tym mniej jest dookoła nas szczegółów. I tym łatwiej skoncentrować się na lekcjach koloru, które daje nam pachamama.
Wyprawę planowałam z parą moich przyjaciół już od dłuższego czasu. Oni wyjechali 5 miesięcy przede mną do Brazylii i Urugwaju, a ja dołączyłam do nich w Boliwii. Razem mieliśmy podróżować też po Peru. Zdjęcia pochodzą z dwóch odwiedzonych przeze mnie miejsc: z pustyni Salar De Uyuni w Boliwii i z Ausangate w Peru to szlak andyjski, którym wędrowaliśmy przez kilka dni.
Jadąc do Ameryki Południowej, nie myślałam w taki sposób, tzn. nie planowałam zdjęć w konkretnych miejscach. Chciałam po prostu przeżyć przygodę. Wiedziałam, że Ameryka Południowa słynie z niezwykłych miejsc i krajobrazów, ale to, co zobaczyłam, przerosło moje wyobrażenia na temat słynnych południowoamerykańskich pejzaży. Byłam już w różnych ciekawych i pięknych miejscach, ale te, które widziałam podczas podróży do Boliwii i Peru, to absolutne zjawisko: różowe laguny, tęczowe góry, kaktusowe wyspy na solnej pustyni, gejzery o wschodzie słońca, setki alpak i pelikanów – kompletny surrealizm!
Może dlatego, że nie jest łatwo tam dotrzeć. Szlak Ausangate to wyzwanie dla osób, które ze wspinaczką wysokościową nie miały wcześniej do czynienia. Ja nie miałam, a te niezwykłe krajobrazy znajdowały się na wysokości od 4500 do 5500 m n.p.m. Więc to nie była tylko przygoda w pięknych okolicznościach przyrody, ale też dużo trudnych momentów: choroba wysokościowa czy mróz -15 stopni w nocy w namiocie, gdy nasze wilgotne od deszczu i śniegu ubrania zamarzały, a my po prostu nie byliśmy przygotowani na takie temperatury. Nie spodziewaliśmy się śnieżnej zamieci i aż takich mrozów! Na szczęście widoki rekompensowały trudy podróży. Doszłam do wniosku, że „swoje trzeba było przeżyć”, żeby zobaczyć te miejsca i zrobić te wszystkie zdjęcia.
Miałam tylko jeden aparat i obiektyw. W taką podróż dziewczyna mojej postury nie jest raczej w stanie spakować do plecaka więcej sprzętu, bo to utrudnia przemieszczanie się. To są przecież godziny trekkingu, dziesiątki kilometrów przebytych w trudnych warunkach pieszo albo lokalnym transportem, bywało ekstremalnie zimno. W taką podróż zawsze biorę jeden sprawdzony zestaw, na którym najlepiej mi się pracuje: Canona 5Ds R oraz obiektyw 35 mm.
Zostałam nagle ściągnięta z Peru do Europy przez klienta. Zależało mi na tym zleceniu, więc przyleciałam zaraz po wizycie w Machu Picchu do Limy i stamtąd do Londynu. Uczucia, które mi towarzyszyły po powrocie, były przedziwne. Bo pustynie Boliwii, andyjskie klimaty w Peru i Londyn to, jak wiadomo, zupełnie inne światy. Boliwia, w której byłam najdłużej, to przecież najbiedniejszy kraj Ameryki Południowej, więc wszystko wygląda tam inaczej, inny jest poziom życia, inne zwyczaje. Często też byliśmy na totalnych bezludziach. I chyba każdy po powrocie z takich miejsc potrzebuje trochę czasu, żeby dojść do siebie i przyzwyczaić się na nowo do swojego starego życia, trzeba jakoś odnaleźć się w tym całym miejskim zamieszaniu, gdzie czas biegnie tak szybko, a ilość i wielkość wszystkiego wokół jest przerażająca, bo przecież przez ostatnie tygodnie życie płynęło dużo wolniej i spokojniej. Z takich podróży przywozi się dużo doświadczeń, przemyśleń. Londyn, mimo tego, że znany mi i bliższy, bo europejski, wydawał mi się wówczas bardziej przytłaczający niż najmroźniejszy szczyt w Andach.
Jest ich mnóstwo! Myślę o Birmie, Tanzanii, Mongolii, Alasce, Nowej Zelandii... i tak dalej!
Tekst: Ada Petriczko