O sukcesach w tegorocznych konkursach fotografii, roli sprzętu w pracy fotoreportera oraz o trudnym rynku fotografii prasowej w Polsce rozmawiamy z założycielem Testigo Documentary Maciejem Moskwą
PROfil |
Maciej Moskwa Rocznik 82. Fotograf, absolwent i wykładowca Sopockich Szkół Fotografii. Założyciel kolektywu dokumentalistów Testigo Documentary. Od 2011 roku dokumentuje skutki konfliktu w Syrii, współautor książki "SURA" o wojnie i rewolucji syryjskiej. Mieszka w Gdańsku. |
Zdjęcia pochodzą z materiału, który realizowałem w Regionie Kurdystanu oraz Iraku podczas operacji wypierania fundamentalistów ISIS z Mosulu i okolic. Do stolicy Kurdystanu, Erbilu, przyjechałem w grudniu 2016 roku. W tym czasie trwająca we wschodnim Mosulu ofensywa na chwilę wyhamowała. Mieszkałem w chrześcijańskiej dzielnicy Ainkawa, więc naturalnie trafiłem do środowiska chrześcijan, bardzo często uchodźców z terenów okupowanych przez ISIS. Wyjeżdżając z Polski, zakładałem, że w miarę możliwości przejadę przez obszary tak zwanego „kalifatu”, żeby dowiedzieć się więcej o tym, jak ludzie żyli na zasadach narzuconych przez fundamentalistów, jak wyglądało to samozwańcze „państwo”, którego sens oparty jest na trwaniu w stanie wojny z innymi religiami, narodami, grupami etnicznymi czy nawet doktrynami w obrębie własnej wiary. Od czasu agresji Stanów Zjednoczonych na Irak i czasu, gdy również polskie kontyngenty wysyłano do Iraku, sytuacja chrześcijan w Iraku uległa drastycznemu pogorszeniu. W sierpniu 2014 roku fundamentaliści ISIS zajęli chrześcijańskie miasto Karakosz i ponad 50 tys. ludzi musiało uciec ze swoich domów w kierunku Erbilu. Będąc na miejscu, postanowiłem spotkać tych ludzi i wrócić do miejsc, z których uciekli. Podskórnie wiedziałem też, że to bardzo ważny czas – powolny demontaż potęgi ISIS, migracja chrześcijan, wzrost napięcia w Kurdystanie.
Atmosfera Świąt w Erbilu była niesamowita. Kościoły były pełne ludzi, ulice pełne radosnej komercji z dmuchanymi bałwanami, św. Mikołajami, choinkami i sztucznym śniegiem na witrynach sklepów. Po mieście poruszałem się tylko piechotą. Przemierzyłem kilometry, podczas których niezliczoną ilość razy słyszałem życzenia „Merry Christmas”. Oczywiście obecne były też karpie, najczęściej grillowane nad węglem drzewnym. Dla mnie to był czas obserwowania ogromnych kontrastów. Z jednej strony odczuwałem radość z oglądania kultury i ludzi, którzy oparli się wielkiemu zniszczeniu i prześladowaniu, choć te jeszcze się nie skończyły. Z drugiej strony chyba nie sposób nie odnieść wrażenia, że ludzie stracili tam zaufanie do swoich sąsiadów. Boją się. Mają świadomość, że są mniejszością, a dodatkowo na nich ogniskuje się przemoc islamistów, którzy rozliczają chrześcijan za politykę imperialną świata Zachodu i Rosji. Jeśli na twarzach ludzi obecna jest tam radość, jest to radość chwili. Wszelkie pytania o przyszłość zachmurzają oblicze człowieka. W najlepszym wypadku można usłyszeć o nadziei, lecz częściej o planach na ucieczkę.
Zaufanie przychodzi zawsze z czasem. Ludzie czują, często potrafi ą ocenić intencje, rozgryźć fotografa. W Erbilu spędziłem półtora miesiąca, w wiele miejsc niejednokrotnie wracałem.
Myślę, że grunt to nie udawać, być sobą, mieć opinie i nie bać się ich wyrażać. Mieszkając wśród chrześcijan, niejednokrotnie odpierałem argument, że każdy muzułmanin jest człowiekiem złym. Odpierałem, bo takie jest moje doświadczenie, to mi mówi serce i rozum, bo przecież nie wyprę się swoich przyjaciół, których znam. Może gdybym chciał pójść na łatwiznę, wkupić się w środowisko, to grałbym na takiej fałszywej solidarności, jednak wiem, że to byłby fałsz. Pamiętam jednego z dozorców kościelnych, który zapewniał mnie, że Putin jest świetnym liderem, Saddam Hussein był dobrym ojcem narodu, a na moje pytanie o zagazowanie Kurdów w Halabdży w 1988 roku wzruszył tylko ramionami i skwitował, że to niewielki problem, bo chrześcijanom żyło się wtedy bezpieczniej. Spieraliśmy się, ale zdrowo. Musiałem też zastanawiać się nad jego nastawieniem. To była rozmowa żywa, a nie teatrzyk.
W torbie fotografa |
"Kilka miesięcy temu postanowiłem, że na wyjazdy zamiast lustrzanki będę zabierał bezlusterkowce Fujifilm. Od tego czasu moja torba fotograficzna jest znacząco lżejsza. Pracuję na Fujifi lm X-Pro2, do Somalii zabrałem też testowo X-T2. Używam trzech obiektywów Fujifilm XF, są to 16 mm f/1,4, 23 mm f/2 i 35 mm f/2. W Somalii, gdzie fotografowałem wysiłki Polskiej Akcji Humanitarnej w walce z klęską głodu, używałem też obiektywu Fujifilm 50–140 mm. Być może na Syberię zabiorę kamerę 4x5 cala, żeby pomedytować fotograficznie". |
Aparat fotograficzny pozornie jest intruzem. Częściej wręcz sankcjonuje obecność fotografa w cudzym życiu, środowisku czy okolicznościach.
Czasem nam się wydaje, że jeśli aparat będzie mniejszy lub większy, cichy lub może właśnie wyróżniający się, masywny i głośny, to nagle wszystko stanie się dla nas – fotografów – możliwe. Liczą się intencje fotografa. Kilka miesięcy temu przesiadłem się na dyskretne i lekkie bezusterkowe Fujifilm X-Pro2. W moim stylu pracy taki sprzęt po prostu pasuje, ale jest to związane raczej z mobilnością niż tylko z dyskrecją. Lubię rozmawiać z bohaterami fotografii. Gwarantuję, że jeśli ktoś zgodzi się na portret zrobiony małym aparatem to prawdopodobnie pozwoli fotografowi na rozstawienie kamery 4x5. Jednak gwarantuję też, że dużo łatwiej jest mi nieść X-Pro2 jeśli trzeba mieć równolegle założoną kamizelkę kuloodporną, hełm i apteczkę. Oczywiście to sytuacja skrajna, bo w takim środowisku pracuje się najwyżej kilka dni w roku, ale po 10 latach noszenia lustrzanki lub dwóch po prostu cieszę się, że mogę mieć przy sobie świetny, lekki sprzęt.
Praca na własną rękę to niestety dla mnie konieczność, bo wydawcy mediów zainteresowani są zyskiem i wpływami, a nie kosztownymi fotoreportażami. Bardzo bym chciał, żeby jakakolwiek redakcja wzięła na siebie odpowiedzialność, którą muszę dźwigać, przygotowując fotoreportaże ze świata. Logistyka podróży, kwestie bezpieczeństwa, budowanie siatki kontaktów, prowadzenie korespondencji z redakcjami, sprawdzanie zawartości publikacji – to wszystko dostaję w pakiecie pracy na własną rękę i na własny koszt. Zyskuję niezależność, która finalnie sprowadza się do tego, że decyduję, co będę fotografował i w jakiej proporcji opublikuję to w ramach własnych kanałów takich jak Testigo Documentary lub media społecznościowe.
Kolektyw, a obecnie stowarzyszenie Testigo Documentary działa od 2009 roku. Założyciele wywodzą się ze środowiska Sopockich Szkół Fotografii, które były partnerem Fundacji Marka Kamińskiego, organizującej w tamtym czasie Ekspedycję Wisła. W praktyce wyglądało to tak, że grupa fotografów, którzy założyli później Testigo, podróżowała razem przez 1,5 miesiąca wzdłuż Wisły. Mieszkaliśmy w camperze, który stał się naszym biurem, pracownią i sypialnią. Przez kilka tygodni fotografowaliśmy ludzi, przyrodę i architekturę, a przy okazji realizowaliśmy fotoreportaż o kajakarzach płynących Wisłą. To nas utwierdziło w przekonaniu, że jako grupa podobnie czujemy fotografię i wyznajemy te same pryncypia etyczne. Założyliśmy własną platformę do publikowania opowieści fotograficznych. Na stronie www.testigo.pl jest mapa, na której można prześledzić nasze zaangażowanie w tematy z Polski i świata. Od początku jest z nami amerykańska dziennikarka Rashah McChesney, publikujemy po angielsku. Na wspomnianej mapie znajdują się ślady naszej działalności od Alaski przez Ghanę, Syrię po Mongolię czy Indonezję. Wkrótce pojawią się kolejne z Iraku, Somalii i Sudanu Południowego.
Myślę, że w chwili obecnej w prasie mamy stan zaśmiecenia i bałaganu, spowodowany niewystarczającą liczbą kompetentnych fotoedytorów. Jeśli wydawcy nie dojrzeją do świadomości, jak ważni dla redakcji są fotoedytorzy, to nic nie ruszy z miejsca. Taka świadomość wymagałaby jednak mądrości, a nie tylko gapienia się w wyniki finansowe z samozadowoleniem, przy cięciu kosztów na fotografi ach. Jeszcze mało kto się połapał, że fotoedycja to oczyszczalnia i sortownia w jednym. Krótko mówiąc – być, a nie mieć, to jest warunek, żeby przetrwały rzeczy dobre i wybitne.