Zmęczony pracą dla nowojorskich gazet pojechał do Afganistanu, a z buntu wobec klasycznego fotoreportażu porzucił lustrzankę na rzecz iPhone'a. Dima Gavrysh opowiada nam o kryzysie fotografii dokumentalnej i wewnętrznej przemianie, jakiej doświadczył
PROfil |
Dima Gavrysh Współpracował z największymi agencjami wydawniczymi i prasowymi takimi jak: Associated Press, Bloomberg News oraz European Press-Photo Agency. Pracował nad projektami na całym świecie, włączając w to współpracę z organizacją Lekarze bez Granic i Funduszem Ludnościowym Narodów Zjednoczonych. Jego prace prezentowane były na łamach wielu międzynarodowych tytułów, m.in. "New York Times", "Stern", "Paris March" oraz "Times". Zwycięzca konkursów Schönste Deutsche Bücher (2015), Tokyo International Photography Festival (2014) i Magenta Flash Forward (2013). Od 2009 roku eksplorował amerykańską wojnę w Afganistanie poprzez instalacje wideo, fotografię, znalezione obrazy oraz wizualizację danych. Jego pierwsza książka - "Inshallah" - została wydana przez Kehrer Verlag w 2015 roku. www.dimagavrysh.com |
Pracę nad "Inshallah" rozpocząłem z pobudek czysto osobistych. Było to dla mnie swoiste katharsis, dla którego wojna była tłem. Jako Ukrainiec, który urodził się i dorastał w byłym Związku Radzieckim, a teraz mieszka w Stanach Zjednoczonych, po raz drugi żyję w kraju, który prowadzi niekończącą się wojnę w Afganistanie. Dwa mocarstwa, dwie mentalności, ale to samo pole bitwy, chociaż 12 lat później.
Kiedy przeniosłem się z Kijowa do Nowego Jorku, byłem bardzo zaskoczony tym, jak bardzo podobne są do siebie - po pierwsze propaganda, a po drugie wiadomości docierające do nas z telewizji i Internetu. Bardzo przypominało mi to, co działo się podczas sowieckiej interwencji w Afganistanie. Byłem bardzo ciekawy, jak to działa, dlaczego to dzieje się znowu. Jak to możliwe, że największa potęga militarna na naszej planecie nie potrafi pokonać "bandy niepiśmiennych facetów w klapkach".
A zakończyła w 1989. Ja w Afganistanie spędziłem z Amerykanami całe lato w 2009 i 2011 roku. Gdzie się nie ruszyłem, widziałem elementy obecności Sowietów. Przykładem mogą być stare czołgi porzucone na wzgórzach. Jedynym powodem, dla którego nadal tam są, jest ich waga. Miejscowa ludność nie ma możliwości przetransportowania ich na złomowisko i sprzedania, bo są za ciężkie. W innym przypadku już dawno by ich tam nie było.
Byłem zmęczony intensywną pracą dla nowojorskich gazet. Poczułem, że minęły 3 lata od kiedy przeniosłem się tu z Kijowa i nic się nie zmieniło. Nie miałem na swoim koncie żadnego materiału, z którego byłbym dumny. Zacząłem sobie zadawać pytania: co jest moim celem? Po co to robię?
Pracowałem na okrągło, ale nie przynosiło mi to satysfakcji zawodowej. Zarabiałem w ten sposób na życie i to wszystko. W pewnym momencie praca fotografa newsowego wydała mi się bezcelowa. Zdecydowałem, że muszę opuścić swoją strefę komfortu. Postanowiłem, że wyjadę do Afganistanu. Wiedziałem, że mam konkretny pomysł.
Od dziecka byłem zafascynowany wojskową siłą i porządkiem. Kiedy pojawiła się szansa na wyjazd do Afganistanu - skorzystałem z niej. To, co tam zobaczyłem, naprawdę mnie zmieniło. Mój fotoedytor powiedział mi, że potrzebujemy zdjęć wybuchów, broni; wszystkich tych atrakcyjnych obrazów, na których się wychowaliśmy, oglądając "Czas Apokalipsy" Francisa Coppoli czy "Pluton" Olivera Stone’a. Myślimy, że to jest sposób, w jaki wojna powinna być przedstawiana.
Ale po kilku tygodniach uderzyło mnie to, że te wszystkie seksowne eksplozje, faceci z bronią i cały ten kult macho, stanowiły zaledwie 10-20% całego czasu. Reszta to niewidzialne napięcie, które przyprawia cię o szaleństwo, sprawia, że stajesz się inną osobą. To jest ta kropla potu, która ścieka z twojego czoła, ponieważ nie wiesz, kiedy nadepniesz na minę.
Któregoś dnia siedziałem znudzony z żołnierzami w jakiejś odległej bazie przy granicy Afganistanu z Pakistanem. W pewnym momencie zaproponowałem: chłopaki, może zrobię wam portrety? Miałem w końcu lampę błyskową, której nie użyłem ani razu w ciągu dwóch miesięcy swojego pobytu. Nie zamierzałem wrócić z nią do domu, nie wyjąwszy jej nawet z torby. Fotografowałem ich, kiedy szli do wież strażniczych, w pełnym umundurowaniu. Tak stworzyłem serię portretów "Soldiers of Zerok".
Po skończeniu zdjęć wysłałem je do agencji Associated Press. Pół godziny później zobaczyłem, że z dwunastu zdjęć agencja wybrała tylko jedno i na dodatek mocno je skadrowała. Zdenerwowałem się i zadzwoniłem do fotoedytora z Londynu pytając, o co chodzi. Na to on odpowiada, że nie płacą za pustą przestrzeń w kadrze.
"Musimy pokazać naszym klientom jakąś informację" - powiedział. Kazałem mu spadać na drzewo. Napisałem maila do mojego szefa, który powiedział, że od dziś mam przesyłać zdjęcia do Tokio, a nie do Londynu. Mój problem teoretycznie się rozwiązał, ale w tym momencie coś we mnie pękło. Zadałem sobie pytanie: ilu portretów potrzebujemy? Dlaczego nie spróbuję zrobić czegoś innego? To był dla mnie moment przełomowy.
Kiedy wróciłem do Nowego Jorku, zacząłem myśleć o tym, co się stało. Poczułem się jak koń wyścigowy, stworzony do tego, żeby biec szybko, prosto, o nic nie pytając. Miałem robić zdjęcia tak sprawnie i efektywnie jak to tylko możliwe, załadować na serwer i zapomnieć o wszystkim.
Zrozumiałem, że jestem niczym więcej tylko dostawcą treści do czyjegoś działu. Bardzo dobrze przeszkolonym narzędziem do kształtowania opinii publicznej, do zaspokajania wymagań wszystkich, którzy płacą mojemu pracodawcy.
Moim zadaniem nie było mówienie ludziom o tym, co widziałem, ale ilustrowanie ich stereotypów na temat wojny. Kiedy te obrazy do siebie nie pasowały, nikt nie był zainteresowany tym, co miałem do powiedzenia. Muszę się opamiętać i zastanowić nad tym wszystkim - pomyślałem. To był moment, w którym rzuciłem fotoreporterkę i fotografię dokumentalną.
Zacząłem się zastanawiać, gdzie podziały się chwalebne dni dziennikarstwa, co stało się z magazynem "Life", który oświecał ludzi i stawiał poważne pytania. Zrozumiałem, że te czasy dawno już minęły. W chwili, w której jacyś ludzie w garniturach w sali konferencyjnej zdecydowali, że treści w internecie powinny być darmowe, a największym i najważniejszym źródłem dochodów będą reklamy, oddaliśmy kontrolę w ich ręce. W momencie, w którym fotoreportaż związał się z pieniędzmi, przestał być fotoreportażem i zamienił się w PR.
Zacząłem sobie zadawać pytania. Dlaczego robię to, co robię? Co sprawia, że sięgam po aparat? Kim jest moja publiczność? Co próbuję osiągnąć? Dlaczego fotografia? Może powinienem sięgnąć po inne narzędzie? Kiedy wróciłem z Afganistanu do Stanów, postanowiłem zdawać do szkoły artystycznej. Dostałem się na kilka wydziałów, ale zdecydowałem się na Rhode Island School of Design, ponieważ były to studia interdyscyplinarne.
To było dla mnie bardzo bolesne doświadczenie. Przez pierwszy rok walczyłem ze wszystkim i wszystkimi. Byłem fotografem wojennym, który właśnie wrócił z Afganistanu i nagle zostałem otoczony przez uprzywilejowane dzieciaki, które znalazły się w elitarnej szkole artystycznej i twierdziły, że powinienem wszystko rzucić i zacząć od nowa.
W pewnym momencie stwierdziłem, że olewam to wszystko i wracam do jedynej strefy komfortu jaką miałem, czyli Afganistanu. Znowu robiłem piękne, kolorowe, idealnie skomponowane, ostre zdjęcia, które nadawały się do prasy. Ale czułem głęboką przepaść dzielącą mnie od tego, co robię. To nie było moje, robiłem to, bo się do tego przyzwyczaiłem.
Tak. Bardzo często żołnierze prosili mnie, żebym zrobił im zdjęcie z bronią. Wyciągałem wtedy swój telefon i robiłem nim zdjęcia. Używanie do tego celu cyfrowej lustrzanki byłoby dużą przesadą. W pewnym momencie zdecydowałem, że zrobię trochę wolnego miejsca na telefonie i ściągnąłem na komputer wszystkie zdjęcia. Miałem przed sobą, na ekranie, wybór zdjęć z lustrzanki i z telefonu - i wtedy mnie olśniło.
Nagle zobaczyłem te czarno-białe, kwadratowe zdjęcia i to było coś zupełnie innego niż to, co do tej pory robiłem. Nigdy nie pracowałem w ten sposób, moje prace nigdy tak nie wyglądały. Były emocjonalne, na swój sposób prawdziwe.
Fotografując za pomocą telefonu, nie myślałem o żadnym fotoedytorze, kliencie, gazecie ani galerii. Po prostu byłem sobą, żyłem konkretną chwilą. To było niesamowicie silne, wyzwalające doświadczenie.
Zacząłem się nad tym wszystkim zastanawiać i doszedłem do wniosku, że ten telefon, to małe czarne pudełko, jest najbardziej osobistą rzeczą jaką mamy. To są drzwi między czymś bardzo osobistym - jedną z najbardziej niegrzecznych rzeczy jest przeglądanie zawartości czyjegoś telefonu - a publicznym, ponieważ w tym samym czasie sprawia, że jesteśmy połączeni ze światem.
Postanowiłem pójść dalej, złamać każde tabu związane z fotoreportażem. Po pierwsze, wybrałem iPhone’a, kompletnie nieprofesjonalne narzędzie. Po drugie, fotografowałem w kwadracie, co było moim protestem przeciwko dziennikarskiemu prostokątowi. Po trzecie, wybrałem czerń i biel.
Co więcej, fotografowałem za pomocą aplikacji Hipstamatic, która jest kompletną herezją. Niektórzy bardzo znani fotografowie korzystają z tej aplikacji tylko dlatego, że jest modna, że taki jest trend. W moim przypadku okazało się to idealne narzędzie do wyrażenia wszystkiego, co miałem do powiedzenia. Duży kontrast i słaba jakość obrazu w bardzo precyzyjny i wyjątkowy sposób pomogły mi sfotografować wojenną mgłę, to niewidzialne ciśnienie.
Od 2011 pracowałem coraz więcej telefonem, pod koniec lata wróciłem na uczelnię i stwierdziłem, że muszę coś zrobić, nie mogę znowu wrócić do Afganistanu. Siedziałem w swoim studiu, starając się coś wymyślić. W pewnym momencie, w chwili desperacji, wydrukowałem około 100 kolorowych zdjęć z mojego pierwszego wyjazdu w 2009 roku i położyłem je na podłodze. Leżały tam tygodniami, a ja nie wiedziałem, co z nimi zrobić. Czułem, że są mi obce. Już chciałem je wyrzucić, ale w pewnym momencie sięgnąłem po telefon i sfotografowałem fragment jednego z nich.
Chwila, w której gotowy obraz pojawił się na wyświetlaczu mojego telefonu, była kolejnym objawieniem. To były brakujące obrazy z mojego cyklu, które pomogły mi dokończyć historię. Postanowiłem zmodyfikować swoje prace i sfotografować ponownie fragmenty odbitek. Sprawiłem, że te prace z powrotem stały się moje. To, co znajdziecie w książce "Inshallah", to połączenie zdjęć wykonanych iPhone’em, zdjęć wykonanych lustrzanką i sfotografowanych odbitek.
Poszedłem na The Lucie Portfolio Review, gdzie poznałem Aleksę Becker z Kehrera, która stwierdziła, że mój projekt jest świetny i może być zainteresowana współpracą. Miesiąc później dostałem maila z informacją, że Klaus Kehrer chciałby zrobić ze mną tę książkę.
Straciłem więzi z przyjaciółmi, krewnymi, ponieważ nie mogłem im przekazać swojego doświadczenia. Postrzegałem ich życie jako coś przyziemnego i nieistotnego. Miałem trudności ze snem. Poradzono mi, bym złożył wizytę u terapeuty. Mówiłem sobie: jestem twardym facetem, poradzę sobie z tym. Ale było ciężko, więc zdecydowałem się udać do terapeuty i tak powoli, ale pewnie, doszedłem do szokującego wniosku, że to wszystko zaczęło się dużo wcześniej, zanim wyjechałem do Afganistanu.
Zrozumiałem, że dorastałem bez ojca. W sensie technicznym był ze mną, ale nie uczestniczył w moim życiu. Zawsze byłem zafascynowany armią, jej siłą i porządkiem. Wielbiłem wojsko - sowieckie, amerykańskie, które było siłą nie do powstrzymania, będącą w stanie zrobić wielkie rzeczy. Mieliśmy przyjaciela rodziny, który był kapitanem w armii radzieckiej. Spędzał ze mną trochę czasu, czego nigdy nie robił mój ojciec. Tak bardzo go polubiłem, że zastąpiłem figurę ojca wyidealizowaną wizją armii. Nie miałem pojęcia, że ten projekt pozwoli mi dowiedzieć się o tych rzeczach.
Sam nie nazwałbym siebie fotografem wojennym, ale wojna w Afganistanie była w pewien sposób moja. Czułem bardzo interesujące połączenie z moją przeszłością. Tak jak wspominałem - gdzie się nie ruszyłem coś przypominało mi o radzieckiej przeszłości. Był w tym wszystkim ogromny ładunek nostalgii.
Kiedyś zachowywałem się tak, jak wszyscy. Mówiłem sobie - tak, powinienem jechać do Gruzji, do Iraku, ale nie było to takie proste. Po pierwsze, dostanie się tam nie było tanie. Po drugie, kiedy wyjechałbym z Nowego Jorku, rezygnując tym samym ze zleceń dla AP, traciłbym pieniądze. Taki wyjazd musiał być ekonomicznie uzasadniony. Ale właściwie dlaczego? Jako Ukrainiec urodzony w Związku Radzieckim miałem unikalny wgląd w wojnę w Afganistanie. Nikt nie spojrzał na nią tak, jak ja. Tysiące fotografów wyjeżdżało do Afganistanu, ale tylko ja mogłem to zrobić po swojemu.
To jest bardzo smutna historia, ponieważ konkursy w rodzaju WPP zmieniły się w coś w rodzaju towarzystwa wzajemnej adoracji. To społeczność ludzi, którzy wychwalają siebie nawzajem, ale bardzo rzadko pytają o to, czy komuś pomagają. Czy rezultaty ich pracy wpływają na cokolwiek. Nie trzeba szukać daleko - Majdan. Kiedy znalazłem się w Kijowie, zobaczyłem 300 fotografów robiących na okrągło to samo zdjęcie, nie opowiadając żadnej historii. Nie próbowali odpowiedzieć sobie na pytanie, jakie są przyczyny konfliktu.
Pamiętam moment, kiedy ogłoszono zwycięzców Joop Swart Masterclass. Ludzie zaczęli się zachwycać nagrodzonymi zdjęciami. Patrzyłem na te prace i zapytałem: co chcecie powiedzieć poprzez swoje zdjęcia? Poklepujecie się wzajemnie po plecach, ale to nie prowadzi was nigdzie dalej. Nie pomagacie nikomu, nie wyciągacie nikogo z biedy. Jaki jest cel waszego życia? Po co tu jesteście? Czy tylko po to, żeby stworzyć portfolio, którym można się później pochwalić?
Na świecie są w tej chwili biliony zdjęć, produkowanie nowych nie ma sensu. Musimy dbać o te zdjęcia, które już są. Musimy zapytać siebie, co zrobimy z tym bogactwem informacji. Fotografia konceptualna jest jedynym sposobem na poradzenie sobie z tym tematem, ale ma raczej ograniczoną widownię.
Jeśli naprawdę chcemy coś zrobić, może są na to inne sposoby niż fotografia. Może moglibyśmy wyjść poza stereotypy i połączyć fotografię z tekstem, może moglibyśmy robić infografiki, może moglibyśmy zrobić coś, co będzie przekraczać granice w postrzeganiu tego medium.
Kiedy chodzi o kształtowanie opinii na jakiś temat, mamy dwie drogi: pierwszą jest bycie świadkiem wydarzeń, a drugą - słuchanie kogoś, komu się ufa. Żadna z tych opcji nie jest dostępna na Ukrainie, ponieważ nie ma tam profesjonalnej prasy, czyli etyki dziennikarskiej, sprawdzania źródeł, potwierdzania faktów.
W tej sytuacji zdecydowałem się na podróże po Ukrainie i rozmowy z ludźmi z Doniecka, Lwowa, Symferopola, Sewastopola i Iwano-Frankowska. Jedyne miejsce, w które jeszcze nie dotarłem, to linia frontu, ponieważ jest to drogie i na razie mnie na to nie stać.
Rozmawiałem z separatystami i nacjonalistami, prawnikami i lekarzami. Wszystkim zadawałem te same pytania: jak żyło się wam pod rządami Janukowycza? Co sądzicie o Majdanie, Krymie? Jaki stosunek Rosja powinna mieć do Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych? W jakich barwach widzisz przyszłość Ukrainy?
Moim celem jest teraz skondensowanie tych wywiadów do takiej postaci, w której da się je przeczytać. Przetłumaczyć je na kilka języków i udostępnić jak najszerszej publiczności. To projekt, który egzystuje na granicy niespiesznego dziennikarstwa, socjologii i antropologii.
Fotografia dokumentalna przechodzi duży kryzys tożsamości. Ilu ludzi pyta siebie, dlaczego robią to, co robią. Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego musisz sięgnąć po aparat? Po co jechać do Afryki, żeby po raz kolejny fotografować umierające z głodu dziecko, a następnie dać się porwać i zabić? Przecież jest wiele bezpieczniejszych i bardziej wydajnych sposobów na to, żeby się utrzymać.
Jeśli naprawdę zależy ci na ludziach, to jedź do nich, zapytaj czego potrzebują. Załóż fundację, która będzie im pomagać. To jest to, co robią teraz wolontariusze na Ukrainie. Widzą, że żołnierze nie mają w co się ubrać. Zdecydowali, że będą im pomagać. Zbierają pieniądze, kupują potrzebne rzeczy, które następnie im dostarczają. W ten sposób niosą konkretną pomoc. Nie musisz koniecznie mieć aparatu. Zdaję sobie sprawę z tego, że mój punkt widzenia jest raczej radykalny, ale to jest sposób, w jaki do tego podchodzę.