"Romantico clandestino", czyli tajemniczy romantyk - takiego przydomku dorobił się Josef Koudelka, kiedy w latach 60. podróżował po Czechosłowacji i Rumunii, fotografując życie Romów
Tajemniczy, bardzo niezależny, a przede wszystkim wolny - taki jest właśnie czeski fotograf. Miłości do fotografii nauczył go pewien piekarz - hobbysta; mały Josef wkrótce kupił sobie pierwszy plastikowy aparat za pieniądze zarobione przy zbieraniu truskawek.
Prawie dwadzieścia lat później zdecydował się porzucić stabilną karierę inżyniera lotniczego, aby robić to, co interesowało go naprawdę ("musiałem przestać, inaczej bym umarł", wyjaśniał). Powiedział kiedyś, że wędrując z miejsca na miejsce, z minimalnym dobytkiem, przeżył 17 lat bez meldunku, co w CSRS było nie lada wyczynem.
Gdy po sowieckiej inwazji na Czechosłowację przyjął azyl polityczny w Wielkiej Brytanii, kontynuował wędrowny tryb życia, wożąc ze sobą Rolleifleksa i niewiele ponad to. Jeden z jego najdłużej trwających projektów nosił adekwatny tytuł "Exiles" (Wygnańcy).
Koudelka jest znany ze swojej niechęci do udzielania wywiadów, woli, żeby jego zdjęcia przemawiały w jego imieniu. Ostatnią okazją do posłuchania 77-letniego fotografa na żywo, było spotkanie mistrzowskie przy okazji Miesiąca Fotografii w Krakowie. Tematem przewodnim festiwalu był "Konflikt", a jednym z głównych wydarzeń - właśnie wystawa zdjęć Koudelki, dokumentujących inwazję wojsk Układu Warszawskiego na Pragę. Udało mu się uniknąć konfiskaty aparatu i filmów, a negatywy przesłać w tajemnicy do agencji Magnum. Sunday Times opublikował je anonimowo, ze względów bezpieczeństwa podpisując je "P.P. - Prague Photographer" (nazwisko autora ujawniono dopiero w 1984 r.).
Zdjęcia walk na ulicach, ludzi okupujących budynki i pomniki, wypisujących na murach "Sowieci do domu", próbujących blokować czołgi, pytających: dlaczego - stały się symbolem walki o wolność i dramatycznego buntu małego kraju przeciwko wielkiej polityczno-militarnej machinie, a ich autorowi przyniosły medal im. Roberta Capy, przyznawany za szczególną odwagę.
Ich autor powie po latach, że dotknął go wtedy tragizm i absurd całej sytuacji: nie tylko prażanie pytali "dlaczego nam to robicie?", lecz i żołnierze przeciwnej strony, wcale nie chcieli uczestniczyć w tej agresji, mimowolnie stali się pionkami. "Nigdy w życiu nie spotkałem złego człowieka", mówił Koudelka.
Josef Koudelka nie był jednak fotoreporterem wojennym, a zdjęcia konfliktu stanowią tylko mały wycinek jego twórczości. Przez długi czas podróżował po wschodniej i południowej Europie, uwieczniając życie Cyganów. Zyskał sobie zaufanie hermetycznej społeczności, czego rezultatem stał się szereg portretów i dokumentalnych scen z życia codziennego - bardzo surowych, szorstkich, a jednocześnie ludzkich i pełnych empatii.
Później, już po wyjeździe z Czechosłowacji i jako fotograf związany z agencją Magnum, nadal interesował się portretem i dokumentem w podobnie surowej, czarno-białej szacie; najchętniej portretował "wygnańców" (późniejszy tytuł albumu, do którego przedmowę napisał Czesław Miłosz) - outsiderów, ludzi pozostawionych na marginesie społeczeństwa, bezdomnych, samotnych, mniejszości - ukazując samotność i alienację.
Podróżując, miał okazję poznać Henriego Cartier-Bressona, którego wspominał w anegdocie. "Poznałem go w Londynie w 1971 r., kiedy po wernisażu obsługa restauracji nie chciała wpuścić mnie na bankiet. Cartier-Bresson zainterweniował - i tak zaczęła się nasza przyjaźń. Uważał mnie za swojego brata. Dogadywaliśmy się świetnie - cały czas się kłóciliśmy.
Cartier-Bresson wywarł na mnie wpływ jako osobowość, bo nauczył mnie poddawać wszystko w wątpliwość - ale nie jako fotograf. Uważam, że nie ma genialnych fotografów, są tylko genialne zdjęcia". Koudelka nie znosi, kiedy ktoś nazywa go artystą. "»Sztuka« to słowo, które wyrzuciłem ze swojego słownika. Po czesku mówimy »umnelec« - ktoś, kto zna się na tym, co robi. To mi bardziej odpowiada. Jestem po prostu fotografem".
W latach 80. odkrył fotografię panoramiczną. "Chaos", jego monumentalny projekt, przedstawia ponure krajobrazy z całego świata: ruiny, zniszczone obszary poprzemysłowe, ciemne zaułki miast w Czechach, Polsce, Grecji, Walii. W tym samym formacie uwieczniał również mury oddzielające Izrael i Palestynę.
"Piękno jest wszędzie, choćby nawet było paradoksalne", wyjaśnia. Nie rozstaje się ze stworzoną dla niego Leiką S2. Ludzi na jego zdjęciach jest coraz mniej (choć wśród nowszych projektów można znaleźć m.in. reportaże z Kalwarii Zebrzydowskiej). Na pytanie, dlaczego, odpowiada: "Spotykam coraz mniej ludzi, których chciałbym fotografować. Robiłem to przez długi czas i mam wrażenie, że moje potrzeby są już spełnione", i dodaje: "Jeśli chcesz powiedzieć coś ważnego o ludziach, nie pokazuj ich na zdjęciu".
Jego zamiłowanie do wolności stało się legendarne. Z premedytacją odrzucał lukratywne zlecenia, które mogłyby ograniczać jego swobodę, nigdy nie zaprzyjaźnił się też ze światem reklamy. Na pytanie, czy coś na tym stracił, odpowiada: "Nie. Straciłbym, gdybym oddał część swojej niezależności. Może to dlatego, że pochodzimy z krajów, które musiały walczyć o wolność, jesteśmy wyjątkowo wrażliwi na tym punkcie", dodawał.
"Chcę podtrzymywać w sobie słuszny gniew". Wciąż jest aktywny, stale nosi ze sobą aparat i pozostaje czujny. "Największe wyzwanie? Wstać rano, rozejrzeć się wokół siebie i znaleźć coś interesującego", mówi. "Moje ulubione słowo to »następny«.
Cieszę się, kiedy przyjeżdżam do jakiegoś nowego miejsca, ale jeszcze bardziej, kiedy wyjeżdżam". Faktycznie, jest ciągle w ruchu: wizyta w Krakowie była krótka, a zaraz po spotkaniu - ruszał w podróż do Lwowa. Ostatnio prowadzi nieco bardziej osiadły tryb życia (mieszka we Francji), lecz w głębi serca pozostaje nomadą i minimalistą.
"Nigdy nie miałem telefonu komórkowego, dobrego samochodu. Mam trójkę dzieci, jednak nie mam żony. Samo życie jest tym, co mnie napędza".