"Pod światło woda i fale wyglądają jak płynny metal. Zamglone niebo jest niczym gigantyczny softbox, a tafla wody – lustro, z którego podnosi się rtęć"
Na plaży w Łukęcinie razem z tłumem plażowiczów siedziałem na piachu, wlepiając oczy w wodę. Na lądzie skwar, duszno, minimalnego nawet wiatru. W wodzie pustki, bo dzięki zjawisku upwelling’u ma poniżej 10 stopni i chętnych do kąpieli brak. Tak duża różnica temperatur powoduje, że nad jej powierzchnią unosi się lekka mgiełka. Tafla morza jest gładka jak lustro. Gdzieś daleko w tle kłębią się ciężkie chmury zwiastujące załamanie pogody. Typowa cisza przed burzą. Jakże to jest piękne zjawisko i cudowna atmosfera! Nic, tylko fotografować! Ale co? Psy sikające obok bawiących się w piasku dzieci? Panie niemieszczące się w kostiumy kąpielowe? Las parawanów? Gapię się w wodę i delektuję cudownym widokiem, który - oczywiście - już sfotografowałem. Lecz poza widokiem na zdjęciu nie ma nic.
Nagle mnie olśniło. Od czasu do czasu na tafli wody pojawiają się niewielkie martwe fale. Obserwuję, jak na nich załamuje się światło. Wchodzę do wody, wykręcając się z bólu. Chcę się temu przyjrzeć z innej perspektywy. Miałem rację - pod światło woda i fale wyglądają jak płynny metal. Zamglone niebo jest niczym gigantyczny softbox, a tafla wody - lustro, z którego podnosi się rtęć. Zupełnie jak w "Terminatorze". Znam ten efekt, w końcu urodziłem się i wychowałem nad morzem. To bardzo rzadki widok. Emocje zaczynają mnie rozgrzewać. Kolejny raz wchodzę do wody, tym razem z aparatem. Mały bezlusterkowiec z kitowym obiektywem - zestaw mini, mało upierdliwy w noszeniu.
Okazało się, że do zdjęć trzeba wybrać miejsce, gdzie fale zaczynają się spiętrzać. Idę więc dalej. Wodę mam już pod stanikiem, za chwilę pod brodą. Na szczęście, dochodzę do wypłycenia, gdzie wystaję kilkadziesiąt centymetrów ponad jej poziom. Widok obłędny, widzę jak morze rtęci pulsuje. Niestety, daleko ode mnie. Uzbrajam się w cierpliwość i czekam aż sporadyczne fale zbliżą się do mnie. W takiej miłej atmosferze przypominam sobie, jak w styczniu brodziłem w morzu, aby sfotografować wrak rybackiej łodzi w wodzie i od razu robi się cieplej. Ustawiłem czas na najkrótszy możliwy, autofokus na tryb ciągły i śledzę nadciągające fale przez wizjer. Pilnuję, aby nie dać się zaskoczyć zbyt dużej fali, podskakując raz za razem.
Na brzegu spora widownia. Nie słyszę jednak braw - tylko dźwięk pukającego w czoło palca. Ja jednak fotografuję i to dużo, ponieważ nie jestem pewien, co wyjdzie na zdjęciach. W końcu uwieczniam efekt, którego ludzkie oko nie rejestruje. Domyślam się tylko, co wyjdzie i mam nadzieje, że ma to sens. Po dłuższym czasie fala nagle mnie zalewa razem z aparatem i obiektywem. Po tym - koniec zdjęć. Z gilem pod nosem wracam na brzeg. Kładę się na rozgrzanym piasku, a obok mnie na ręczniku suszy się mój aparat. Po chwili przeglądam ujęcia i już wiem, że było warto. Jest tylko jeden problem: które wybrać?