O drodze do sukcesu, ulubionych projektach, kierunku, w jakim zmierza fotografia oraz cienkiej linii oddzielającej komercję od sztuki rozmawiamy z Pawłem Fabjańskim - jednym z najzdolniejszych polskich fotografów reklamowych
PROfil |
Paweł Fabjański
|
Wszystko zaczęło się od pasji do sportów ekstremalnych. Na przełomie podstawówki i liceum dużo czasu spędzałem ze znajomymi, którzy byli skejtami. W pewnym momencie postanowiłem, że chcę robić zdjęcia deskorolkowe. To był impuls do kupienia aparatu. Motywacją była chęć dokumentowania umiejętności moich kumpli.
Poszedłem na studia inżynierskie, ale nie potrafiłem zrezygnować z fotografii, dlatego postanowiłem zdawać do łódzkiej Filmówki na Fotografię. Chciałem pchnąć swój rozwój, wyrwać się ze sportowego monotematu, spróbować sił w innych gatunkach. W szkole filmowej każdą pracownię traktowałem z taką samą uwagą. Chciałem sprawdzić, przekonać się, co interesuje mnie najbardziej.
Nie, wtedy w Szkole Filmowej Fotografia była tylko zaoczna, a na Politechnice studiowałem w trybie dziennym, więc zajęcia nie kolidowały ze sobą. Od drugiego roku studiów inżynierskich byłem pewien, że to nie będzie mój zawód, więc więcej czasu poświęcałem na zdjęcia.
Pod koniec studiów wiedziałem, że dokument i reportaż w ogóle mnie nie interesują. Zupełnie nie szło mi fotografowanie ludzi bez ich wyraźnej zgody. Bardziej fascynowały mnie wykreowane sytuacje, w których świadomie pracuję z modelami nad konkretnymi tematami. Nawet kiedy robiłem zdjęcia sportowe, nigdy nie było tak, że fotografowałem kogoś znienacka czy z ukrycia.
Za każdym razem umawiałem się ze swoimi kumplami, wiedzieliśmy - co chcemy pokazać, co kto ma zrobić, gdzie się ustawić, i tak dalej. Ten tryb pracy dużo bardziej mi odpowiadał, do dziś źle się czuję w sytuacji reporterskiej. Myślę, że to właśnie szkoła podpowiedziała mi, że najbardziej nadawałbym się do wykonywania tego typu zleceń: portretów znanych osób, mody, czy właśnie reklamy.
Po studiach postanowiłem pokazywać moje portfolio w miejscach, które wiążą się właśnie z tymi gałęziami fotografii. Pojawiły się pierwsze zlecenia, później następne. I tak krok po kroku moja kariera nabierała rozpędu.
Niestety, czułem, że to jest konieczne, żeby zrobić krok do przodu. Jestem bardzo związany z Łodzią, więc stwierdzenie, że "trzeba było stamtąd uciekać, żeby się rozwinąć" jest trochę krzywdzące, lecz - niestety - jest też w tym trochę prawdy. Żeby fotografia komercyjna mogła się dziać, wokół muszą być klienci, duże korporacje, a Ty musisz być łatwo dostępny. Między studiami a stolicą miałeś jeszcze epizod wiedeński...
Tak, przez rok mieszkałem w Wiedniu i najpierw tam próbowałem swoich sił. Patrząc na to z perspektywy czasu, myślę, że był to bardzo śmiały krok - wejść w zupełnie nowe środowisko, nie mówiąc po niemiecku, i odnaleźć się w tym w stu procentach. Zrobiłem tam parę zleceń, ale po jakimś czasie okazało się, że w Polsce jestem w stanie łatwiej się dogadać, dostać ciekawsze projekty i w którymś momencie uznałem, że przenoszę się do Warszawy.
Oczywiście! Uważam, że to jest świetny pomysł, chociaż sam nie byłem nigdy asystentem. W Wiedniu nawet próbowałem, jednak sprawy potoczyły się inaczej. Do dzisiaj w jakiś sposób tego odrobinę żałuję. Chciałbym wiedzieć, jak pracują inni fotografowie. Jestem ciekawy ich psychologicznego podejścia do modela. Jest kilku fotografów, których bardzo bym chciał zobaczyć w akcji.
Na przykład Klauss Thymann, Nadav Kander czy Daniel Sannwald. Potrafią z modela wykrzesać "tę iskierkę". Fascynuje mnie, skąd się bierze ta naturalność i spontaniczność. Czuję, że u mnie wszystko jest bardzo wyliczone i nieraz zbyt inżyniersko wystudiowane. Dlatego ciekawi mnie co inni robią, żeby wydobyć z modela to "coś".
Uważam, że szczęście i umiejętność znalezienia się w odpowiednim miejscu i czasie są bardzo ważne. Od początku związany jestem z agencją ShootMe, do której trafiłem właśnie dzięki takiemu szczęśliwemu, magicznemu zbiegowi okoliczności.
Kiedy wróciłem z Wiednia i szukałem w Warszawie kogoś, kto by mi pomógł w organizowaniu sesji i szukaniu zleceń, Michał Majewski był na etapie tworzenia agencji. On szukał fotografa, ja szukałem agenta. Okazało się, że można połączyć siły i zacząć wspólnie działać. Zbieg okoliczności w tym wszystkim był dosyć duży, ale z drugiej strony - nie było też tak, że przyjechałem do Polski z pustymi rękami. Moje portfolio miało już spory potencjał i Michał potrafił to docenić.
Michał posiadał pewne doświadczenie, ja też już byłem fotografem z pierwszymi poważnymi zleceniami za sobą, choć jeszcze nie tak dużego kalibru, więc dobrze się dobraliśmy. Nie miałem dużego problemu, żeby przekonać ludzi do siebie. Po prostu na początku jest coś takiego, co nazywam "bezwładnością fotografa" - nawet bardzo duży talent na początku musi się opatrzeć. Osoby, które decydują o rozdawaniu zleceń, muszą poznać nową osobę na tyle, by móc jej zaufać. Trzeba mieć trochę cierpliwości.
Tak, ShootMe jest także domem produkcyjnym, więc zajmuje się kosztorysowaniem, przygotowywaniem sesji itp. Żeby całkowicie skupić się na zdjęciach, muszę mieć zdjęty z głowy ciężar stresu produkcyjnego. Nie mogę martwić się tym, czy sprzęt dojedzie, czy modelka dotrze na czas do studia itd. Agencja bierze również na siebie negocjacje finansowe. Uważam, że dla komercyjnego fotografa to jest naprawdę coś bardzo przydatnego i dziś nie wyobrażam sobie już życia bez agencji.
To hasło wskazujące, do jakiego celu zmierzamy. Moją misją w stosunku do studentów jest uświadomienie im, że to oni definiują co jest komercyjne, a co nie. Są na to setki przykładów fotografów, którzy kreowali swoje bardzo oryginalne style, a mimo wszystko udawało im się przebić do mainstreamu. Chcę, żeby moi studenci zeszli z utartych ścieżek. Na tym polega to definiowanie fotografii komercyjnej na nowo.
Nawet w szkole filmowej pokutuje mit, że jest coś takiego, jak bardziej "komercyjny" wygląd zdjęcia. Ja staram się to odczarować. Projekty, które tworzą moi studenci, w ramach mojej pracowni, mają mieścić się w estetyce, którą oni najbardziej szanują. Mam nadzieję, że jeżeli uwierzą, że to, co robią jest dobre i przekładalne na zlecenia, to za kilka lat będą w stanie zdefiniować na nowo to, co widzi się na bilbordach. W tej chwili na świecie są setki tysięcy profesjonalistów i jeżeli fotograf chce odnieść sukces, to najskuteczniejszą ścieżką jest wykreowanie własnego, niepowtarzalnego stylu, wyróżniającego go z tego tłumu.
Przede wszystkim szkicuję dużo rzeczy za pomocą tabletu. Później staram się to w jakimś stopniu odtworzyć. To jest często koncept, bo tego, co stanie się w studio, nie da się do końca zaplanować. Ostatnio staram się wpuścić jak najwięcej luzu w swoją pracę. Mimo że mam wszystko przemyślane, to chcę zostawiać jak najwięcej miejsca bałaganowi, przypadkowości, wszystkiemu, co może spowodować, że fotografia nie będzie aż tak "od linijki".
Tak ogólnie to z tymi, którzy są otwarci na moje pomysły, dają mi wolność. Z pełną odpowiedzialnością mogą powiedzieć, że świetnie mi się pracuje z magazynem MaleMen. Dyrektor artystyczna Olga Łebkowska z jednej strony wymaga, ale z drugiej strony rozumie pewne nowoczesne trendy w obrazowaniu i zostawia mi na tyle dużo swobody, że nasze projekty wychodzą świetnie. Wszystko, co zrobiłem dla MaleMena do tej pory uważam za topowe rzeczy w moim portfolio. Do owocnej współpracy może dojść tylko w atmosferze kreatywnego zrozumienia. To zawsze próba osiągnięcia pewnego efektu, lecz muszę mieć na tyle dużo swobody artystycznej, żebym w tych zdjęciach był również widoczny.
Też bardzo lubię tę sesję. Została zresztą doceniona przez jury Klubu Twórców Reklamy (W 2015 r. zdobyła złoto w kategorii edytorial, przyp. Red.). Do dzisiaj uważam, że jest moim dużym osiągnięciem. Z Leszkiem Możdżerem świetnie się współpracowało, doskonale rozumiał, co robimy. To nie są proste tematy, bo jak się fotografuje wybitnego człowieka, to namówienie go do występu w moim "teatrzyku" bywa trudne. To są przecież osobowości artystyczne, które mają swoją wizję siebie. Staram się więc nie przejechać ich walcem mojej własnej osobowości. Daję coś od siebie, jednak w ramach tego, co będzie im się podobało.
Mam oczywiście swoich idoli, ale to nie są takie jednoznaczne fascynacje wszystkim co robią, tylko pewnymi elementami ich twórczości. Być może dlatego nie zostałem asystentem, bo nigdy nie miałem takiego fotografa, u którego za wszelką cenę chciałbym pracować. Wiem, że są tacy, którzy wymyślą sobie, że chcą być asystentami Nicka Knighta i śpią pod jego studiem do momentu aż nie zmięknie i nie powie: "no dobra, zaczynasz od jutra". U mnie takiego elementu idola nigdy nie było.
Należałem do pierwszego pokolenia, które zaczęło korzystać z cyfry. Był taki moment, w którym stara szkoła wychowana na twardym, analogowym, komercyjnym świecie z pewnym oporem przyjmowała nowinki techniczne, a wtedy pojawiło się nowe pokolenie, które z łatwością sięgało po cyfrowy sprzęt i wykorzystywało go w kreatywny sposób. Ja jeszcze się łapię na końcówkę tej nowej fali, która bez kompleksów zaczęła posługiwać się sprzętem cyfrowym.
Ponadto postępuje "internetyzacja". Zalewają nas obrazy. To zmienia diametralnie podejście ludzi do fotografii. Widzę to również po sobie. W tej chwili bardziej liczy się dla mnie strumień zdjęć, niż konkretni twórcy. Pracuję teraz nad projektem, do którego poszukuję archiwalnych zdjęć Nowego Jorku.
Wydawało mi się, że nie będzie niczym trudnym znalezienie w sieci zdjęć Times Square z lat osiemdziesiątych. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że to wcale nie jest łatwe, bo wtedy przecież nie było jeszcze cyfrowej fotografii. Trzeba było naświetlić film, wywołać go, zeskanować i dopiero po latach wrzucić do Internetu.
Udało mi się znaleźć sporo takich zdjęć, lecz w porównaniu z tym, co dzieje się po 2005 r. - to jest nic. Rewolucja cyfrowa spowodowała, że na współczesnych zdjęciach Times Square można znaleźć nieomal każdy kamyczek, który sfotografował jakiś turysta. Tego wcześniej nie było.
W pewnym stopniu na pewno tak, ale to też nie działa zerojedynkowo, nagroda nie przekłada się bezpośrednio na dużo zleceń. To jest konsekwencją wielu wydarzeń i decyzji. Gdybym nie zdobywał nagród, nie był w agencji, nie robił zleceń - to by się wszystko nie składało w całość i wróciłbym do punktu wyjścia.
Nagrody świata reklamy są dosyć hermetyczne i osobom z zewnątrz może to nic nie mówić. Dla mnie ważne jest, żeby osoby, z którymi współpracuję w agencjach reklamowych miały świadomość, że to jest ten Paweł, który swoim talentem potrafi wesprzeć projekt i spowodować, że zostanie on doceniony przez jurorów konkursu.
I to jest bardzo budujące. Bo to jest czysta ocena. Oni mnie tam w ogóle nie znają, jednak zobaczyli zdjęcia i stwierdzili, że to jest świetna robota, którą trzeba docenić. To naprawdę dodało mi skrzydeł.
Fotografowie powinni przestać myśleć o sobie jako o twórcach tylko nieruchomego obrazu. W dniu, w którym na rynek wprowadzono lustrzanki nagrywające wideo - rozpoczął się nowy okres. Za 10 lat fotograf będzie osobą, która będzie miała przypisane do swojego zawodu to, że tworzy również ruchome formy obrazu. Uważam, że tego momentu nie można przegapić.
Każdy fotograf powinien eksperymentować z ruchem, choć oczywiście sam też czasem mam wątpliwości, wrażenie, że animowany gif jest ślepą uliczką, która donikąd nas nie zaprowadzi. Na razie są to takie śmieszne ruchome rzeczy na Tumblr'rze, dla których nie widzę poważnego zastosowania, lecz to wszystko może się zmienić.
Na horyzoncie pojawiają się takie technologie, jak Google Glass - to na razie raczkuje. Ale co, jeśli faktycznie będziemy chodzili w okularach, które na rzeczywistość będą nakładać kolejną warstwę? Wtedy może się okazać, że właśnie tego typu dodatkowy bodziec czy interaktywność obrazu fotograficznego będzie koniecznością.
To temat na czasie, bo jestem w trakcie pisania doktoratu, którego tematem jest właśnie cienka linia oddzielająca komercję od sztuki. Jak w to się wgryźć tak jak ja, to traci się zupełnie jednoznaczność oceny. Kiedyś wydawało mi się, że estetykę komercyjną można miękko wpleść w projekty autorskie, że liczy się treść - to, co chce się powiedzieć, a nie to, jak się to mówi. Teraz nie jestem już tego pewien.
Dochodzę do wniosku, że to, jakim językiem się operuje, ma bardzo duże znaczenie w przeniesieniu treści. W tej chwili nie wiem, czy te dwa światy da się pogodzić ze sobą. Chociaż są na to świetne przykłady, choćby Viviane Sassen, która przynajmniej teoretycznie płynnie łączy te dwie rzeczy. Z jednej strony - jest cenionym fotografem galeryjnym, który jest wystawiany na Biennale Sztuki w Wenecji i targach Paris Photo, a z drugiej strony - robi też, nie zmieniając drastycznie swojego stylu, sesje modowe, kampanie reklamowe itd.
Po analizie tego tematu dochodzę do wniosku, że to jednak sztuka najmocniej pcha do przodu estetykę i myślenie o obrazie. A warstwa komercyjna na tym żeruje, zawsze jest pół kroku za sztuką. Problem polega na tym, że gdybym miał zaproponować w reklamie estetykę, która w tej chwili najbardziej mi odpowiada, to wiem, że na dzień dzisiejszy ona nie przejdzie. Myślę jednak, że za 10 lat tak będą wyglądały reklamy.
Obiecałem sobie częściej realizować pomysły, które po prostu wpadają mi do głowy. Później dopiero myśleć, po co zrobiłem zdjęcie. Chciałbym zamienić swoje szkicowanie na taki prosty tryb pracy - jednego dnia mam pomysł, a następnego go realizuję. Chodzi mi o to, żeby pozwolić tym moim nowym projektom osobistym być mniej przemyślanymi. Chciałbym, żeby opierały się one w większym stopniu na spontaniczności, na przebłysku myśli, śnie, czymś przypadkowo zobaczonym. W tej chwili jestem w fazie realizacji pierwszych konceptów. Mam nadzieję, że coś ciekawego z tego wyniknie.