Pracował dla Jimmy'ego Cartera i Billa Clintona. Bob McNeely opowiada o czasach, kiedy był osobistym fotografem prezydentów Stanów Zjednoczonych
PROfil |
Bob McNeely Były fotograf Białego Domu, pracujący dla prezydentów Billa Clintona i Jimmy'ego Cartera. Poza pracą dla Białego Domu, McNeely znany jest z tego, że fotografował inaugurację prezydentury Baracka Obamy w 2008 r., kampanię prezydencką George'a McGoverna w 1972 r. oraz wykonuje zdjęcia do działu Polityka magazynu Time. Żyjący obecnie w stanie Nowy Jork, Bob okres swojej kariery zawodowej spędził w Waszyngtonie. Więcej zdjęć Boba ukazujących życie amerykańskiej sfery politycznej znajdziesz na stronie www.bobmcneely.com |
Był to proces stopniowy, który zachodził w miarę upływu czasu. Jeżeli nie masz ekstremalnie wielkiego ego odpowiadającego równie wielkiemu talentowi, tylko czas może nadać Twoim zdjęciom historycznego znaczenia.
Po zakończeniu służby wojskowej w Wietnamie, podjąłem pracę w sztabie kampanii McGoverna, która obywała się w 1972 r. Nauczyłem się fotografii podczas wojny i jako ochotnik dołączyłem do zespołu tego polityka, ze względu na jego antywojenną postawę. I naprawdę mi się spodobało. Byłem dumny z tego, że mogę oglądać historię na własne oczy, ale prawdziwa świadomość tego, jak ważne są niektóre zdjęcia pojawiła się w mojej głowie dopiero wiele lat później. Inna sprawa, że wraz z upływem czasu nabierasz pewności siebie.
Pracę w Białym Domu dla prezydenta Clintona rozpocząłem w 1993 r. w wieku 47 lat. Kiedy pierwszy raz wchodzisz do Gabinetu Owalnego, czujesz drżenie nóg. Byłem już tam wcześniej, gdy miałem lat 29 i już przez to przeszedłem! Było to wówczas, gdy na drugi dzień po utworzeniu administracji Cartera niespodziewanie znalazłem się tam w towarzystwie wiceprezydenta Mondale i samego prezydenta. Byłem przerażony!
Kiedy pracowałem dla Clintona, czułem się już tam bardzo komfortowo i byłem w stanie pracować dość swobodnie, tym bardziej, że miałem z prezydentem stosunkowo nieformalne relacje. Nie miałem innych obowiązków niż wykonywanie zdjęć. Graliśmy w karty na pokładzie Air Force One. Graliśmy w golfa i rozmawialiśmy o sporcie. Kiedy masz z kimś dobry kontakt, łatwiej jest ci dokumentować historię w sposób nieco bardziej swobodny.
Clinton pozwalał mi bywać wszędzie. Moje zdjęcia sprawiały mu wiele radości, co było niezwykle pomocne i chyba właśnie dlatego udało mi się "wytrzymać" z nim aż sześć lat. Jimmy Carter był z kolei niedostępny - zapraszał mnie na spotkania, a następnie wypraszał po kilku minutach. On wiedział, że nie należy ci się nic więcej, ponieważ on był Jimmy'im Carterem, a ty nikim.
Kiedy ktoś taki jak Clinton pozwala Ci niemal na wszystko, dodaje to znaczenia temu, co robisz. Zapewnienie dostępu do wielu osób i miejsc ma olbrzymie znacznie dla możliwości udokumentowania historii. Wówczas, mówiąc szczerze, mielibyśmy coś więcej niż tylko film Zaprudera (amatorskie nagranie wideo ukazujące zamach na prezydenta Kennedy'ego). Przyglądam się niektórym fotografom, którzy pracowali już po mnie w Białym Domu i widzę, że Pete Souza ma bardzo profesjonalny stosunek do Baracka Obamy, ale nie mają osobistej relacji. Fotografie z Białego Domu są teraz zupełnie inne.
Świadomość przestrzeni. To ona ma kluczowe znaczenie. I musisz zachowywać się absolutnie cicho. Nie ma mowy, abyś choć przez chwilę pozwolił sobie pomyśleć, że Twoje zdjęcie jest ważniejsze niż spotkanie. Musisz działać szybko, nie możesz wpadać na meble ani strącać rzeczy. Większość moich zdjęć została wykonana w tym samym pokoju. I to jest prawdopodobnie powodem tego, dlaczego większość fotografów nie zagrzewa tam miejsca zbyt długo!
Naprawdę trudno jest uzyskać wizualnie interesujące obrazy, fotografując w tym samym pokoju dzień po dniu! Szczerze mówiąc, jest to tak trudne, że nawet przez myśli mi nie przeszło, by wrócić do pracy w Białym Domu. Byłoby fajnie móc robić to przez jeden dzień, ale przy tego rodzaju pracy nie ma o tym mowy.
W mojej książce znalazło się zdjęcie przedstawiające spotkanie w sali gabinetu, w czasie gdy straciliśmy w Mogadiszu nasze helikoptery Blackhawk. Chciałem uchwycić znaczenie tego wydarzenia, ale ponieważ wszystko, co znajdowało się na biurku i na ścianach było tajne, byłem bardzo ograniczony co do sposobu fotografowania.
Tony Lake, szef NSA, podszedł do mnie przed spotkaniem i powiedział: "Będziemy się zajmować czymś bardzo tajnym" i zasugerował, że nie powinienem tam iść. Przypomniałem mu, że mam ten sam poziom certyfikatu dostępu do informacji niejawnych, co on. Powiedziałem mu, że zamierzam zrobić ujęcie przedstawiające uczestników spotkania siedzących wokół stołu, a tajne materiały w ogóle mnie nie interesują.
Moje najciekawsze zdjęcie z tamtego dnia zrobiłem stojąc za rozwieszonymi ściśle tajnymi fotografiami. Przedstawiały one kierunki ruchu wojsk, których oczywiście nie można było zdradzić, dlatego stanąłem za tablicami i robiłem zdjęcia wszystkim znajdującym się w pokoju osobom, jak na nie patrzą. To typowa technika fotografowania w Białym Domu. Została ona użyta do wykonania głośnego jeszcze nie tak dawno zdjęcia Baracka Obamy i jego współpracowników obserwujących polowanie na bin Ladena.
Był niezwykle dokładny. Funkcjonariusze z FBI przesłuchiwali nawet moich znajomych z czasów młodości - osoby, z którymi nie rozmawiałem od lat. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że trzeba otrzymać certyfikat potwierdzający wysoki stopień bezpieczeństwa, by móc pracować dla rządu, a to wymaga bardzo dokładnej weryfikacji.
Fotografowie pracujący w Białym Domu nie są wybierani w konkursie polegającym na porównaniu ich umiejętności. Wszystko zależy od tego, kogo znasz, w jaki sposób poznałeś kandydata i co już wspólnie udało się wam zrobić.
W podróży zużywałem 30 rolek dziennie, co daje około 1000 ujęć. Fotografowałem przede wszystkim na negatywach czarno-białych, ponieważ robiłem zdjęcia o charakterze dokumentalnym, mające duże znaczenie historyczne. Korzystałem z ciemni w Departamencie Komunikacji Białego Domu. Byłem dopiero od kilku dni fotografem prezydenta Clintona, gdy zorientowałem się nagle, że nie mogę znaleźć żadnej z naświetlonych klisz.
Zadzwoniłem do urzędnika odpowiedzialnego za laboratorium, a on powiedział mi, że przez trzy dni zużyłem więcej czarno-białych filmów niż poprzedni fotograf przez całą czteroletnią kadencję Georgea W Busha! Okazało się, że wciąż szuka on sposobu, by je wszystkie wywołać.
Zazwyczaj miałem dwie lub trzy Leiki z załadowanym czarno-białym filmem, ale jeśli planowałem robić tylko zdjęcia monochromatyczne, używałem nawet czterech takich aparatów. Czasami można się było nimi zadusić. Używałem dwóch korpusów Leica M6 i dwóch M5, a na każdy z nich miałem założony inny obiektyw: 21 mm, 28 mm, 50 mm i 75 mm.
Gdy miałem fotografować w kolorze zabierałem ze sobą dwa Canony; jeden z krótszym zoomem, a drugi z teleobiektywem 70-200 mm i lampą błyskową oraz zasilaczem przypinanym do paska.