Kolor stoczył się do roli taniego kiczu stymulowanego przez programy graficzne. Za to czerń i biel stała się elitarną dziedziną fotografii
Swoją przygodę z fotografowaniem zacząłem od fotografii analogowej i oczywiście były to zdjęcia czarno-białe. Mam na myśli "oczywiście", bo dawniej - w latach 80. - fotografia barwna, ze względu na swoją cenę, była poza zasięgiem przeciętnego Kowalskiego. Dla mnie wtedy biel i czerń to nie była magia, ale smutna kryzysowa konieczność. Kolor był zarezerwowany dla elit. Ja świat zawsze postrzegałem natomiast jako pełen barw i kolor na zdjęciu miał dla mnie decydujące znaczenie.
Dlatego, kiedy tylko kryzys zmienił swoje oblicze i półki zapełniły się dobrymi materiałami fotograficznymi, zacząłem w 90% pracować na slajdach. Era fotografii cyfrowej u mnie w tym względzie niczego nie zmieniła. Lubię i głównie pracuję w kolorze. Ale - w sensie globalnym - kolor w fotografii stoczył się do roli fotografii amatorskiej, albo taniego kiczu stymulowanego przez programy graficzne. Za to czerń i biel stała się elitarną dziedziną fotografii dla artystów.
Są nawet tacy, którzy twierdzą, że prawdziwa fotografia to właśnie czernie, biel i półtony. Ja się z tym do końca nie zgadzam. Owszem, taka fotografia nosi znamiona szlachetnej, lecz tak naprawdę obie dziedziny fotografii są autonomiczne i pomiędzy nimi stawiam znak równości. Wszystko tak naprawdę zależy od intencji fotografa i motywu. O ile intencja jest mocno subiektywna, o tyle temat potrafi być czasem niemal skrojony pod czerń i biel. Aby kolor w fotografii miał swoje uzasadnienie, trzeba nad nim panować i umiejętnie komponować, tak żeby barwa była silnym środkiem wyrazu. Inaczej zdjęcie przykryje warstwa banalności.
Przykład? Bardzo proszę. Na kolejną fotomisję silną grupą pojechaliśmy do Mongolii. Każdy z nas obiecał sobie fantastyczne plenery, a ja dodatkowo świetne światło późnego lata z długimi i mocnymi cieniami. Na miejscu rozczarowania nie było. Pogoda dopisała, światło ekstra, białe baranki na błękitnym niebie. Kontrast aż kłuł w oczy. Zajeżdżając do jednej z wiosek, trafiliśmy na jeźdźca na koniu. Ganiał to tu, to tam. Ustawiliśmy się z aparatami tuż przy strumieniu - licząc, że jego sylwetka odbije się jak w lustrze razem z bajkowym tłem. Tak też się stało. Huknęły migawki, megabajty zostały zapisane.
Czułem, że to będzie ciekawe zdjęcie. Podczas edycji, kiedy zobaczyłem ogromną słodycz i tęczę nasyconego koloru, prawie mnie zemdliło. Nawet ja, fan koloru, nie byłem w stanie znieść ogorzałej czerwonej twarzy, rudego konia, błękitu nieba, zieleni trawy, granatu ubioru ozdobionego żółtą szarfą. Odpadłem. Za dużo, za słodko, za banalnie, wszystko zbyt oczywiste. Poza tym, nikt nie uwierzy, że tam w Mongolii o tej porze, w takim świetle, te kolory są tak ostre. Ktoś pomyśli, że ręka mi się na suwakach w programie graficznym omsknęła.
Ciekawy temat, piękny plener, dobrze uchwycony moment, a zdjęcie nijakie. Jedynym sposobem na dodanie szlachetności temu zdjęciu była ucieczka od koloru. Prawidłowa konwersja gwarantuje oddanie subtelnej tonalności, która w poetycki sposób oddaje klimat tamtego dnia. Odwrotną sytuacją były czerwone skały o wschodzie słońca, które fotografowaliśmy innego dnia. Tam pominięcie koloru byłoby grzechem. Tak to właśnie temat narzuca formę. Ten moment był dla mnie inspiracją. Od tego czasu często ustawiałem sobie aparat na tryb artystyczny B&W. Zapisywałem kolorowe RAW-y, a na świat patrzyłem przez czarno-biały wizjer swojego Olympusa OM-D E-M1. To dało mi zupełne inne postrzeganie kompozycji i światła. Widziałem w czerni i bieli i tak też tworzyłem obrazy.