Nowojorski dokumentalista Jamel Shabazz rejestrował przyjaciół z Brooklynu, ich ciekawe twarze i otoczenie. Nie myślał wtedy o przełomie, jakiego dokona
Pod koniec lat 70. Ameryka odkłada na półkę "gorączkę sobotniej nocy" i różowe wrotki. Wieki przebój "I’m So Excited", tańcząco wyśpiewany przez Donne Summer nie trafia już do nowego pokolenia, jest afirmacją obciachu. Nowa dekada to rock i pop. Niebywały sukces filmu "Footloose" z 1984 roku definiuje gust, styl życia, modę, taniec młodych amerykańskich chłopców i dziewcząt. Lecz nic nowego nie zobaczymy, model amanta jest ten sam, lekko zbuntowany, w dżinsach, zaczesany z przedziałkiem pośrodku, ma konkurentów w kurtce sportowej, umawiających się z cheerleaderkami. Wieczorami chłopcy lat 80. szaleją w pickupie w kurtkach dżinsowych, lub koszulkach z zawiniętymi rękawami. W propozycjach reprezentujących styl lat siedemdziesiątych jak i osiemdziesiątych dominuje amerykańska biała kultura. Bardzo przewidywalna i dosłowna, kopiująca z dekady na dekadę ten sam model grup społecznych.
Równolegle, jakby to była inna rzeczywistość, w USA społeczność afroamerykańska buduje swoją tożsamość, jak się za chwilę okaże, mocniejszą i bardziej wpływową od szybko wygasających walkmanowych bohaterów.
Jamel Shabazz był zainteresowany ulicą, chodził po niej ze swoim Canonem i - jak sam twierdzi - rejestrował przyjaciół z Brooklynu, ciekawe twarze i otoczenie. Nie myślał wtedy o przełomie, jakiego dokona, był go po prostu nieświadomy. Zależało mu jedynie na tym by mieć na fotografiach osoby, o których chciałby w przyszłości pamiętać. Ta potrzeba zdefiniowała jego styl fotograficzny. Jamel Shabazz nie budował reportaży, serii tworzących narrację, instynktownie budował "album rodzinny", mieszkańcy jego okolicy stawali przed nim wyluzowani, jakby robili sobie prywatne zdjęcia. I tu jest siła prostego patrzenia na społeczeństwo. Czysta dokumentacja bez udziwnień i założonej tezy stała się dokumentem epoki, jednym - a może nawet i jedynym - kompletnym, zdystansowanym i szczerym.
Fotografa interesowała "czarna ulica", jak się nosi, zachowuje. Niewymuszone pozy modeli pokazują potrzebę zaznaczania w niebezpiecznym brooklyńskim getcie swojej siły, przywództwa, przewagi. Dlatego w gestach pozujących do zdjęć jest tak dużo niewerbalnego komunikatu, znaków czy gestów. To język ulicy, przerysowany, przeskalowany, ale jednak na serio wysyłający znaki, od komunikatów po ostrzeżenia. Od gestów i póz ważniejszy jest tylko ubiór. Ubrana ulica na zdjęciach Shabazza jest niezwykła, fantazja "braci" fotografa nie zna granic ani norm.
Wydaje się, że przestrzeń miejska jest dla bohaterów fotografii miejscem zaznaczenia własnej osobowości, oryginalności. Biedna część Ameryki podkreśla swoją atrakcyjność poprzez pomysłowość, noszą się na królów, zwycięzców, wojowników. Style się mieszają: dres adidasa z kożuchem, okulary "top gun" z afro z wpiętym stylowym grzebieniem, wielkie wieloelementowe kaseciaki magnetofonowe tuż przy świetnie skrojonym garniturze. Charakter ulicy, idąc za powiedzeniem bokserskim "styl robi walkę", stał się najważniejszym tematem Jamela Shabazza. Niezauważalny przez wiele dekad potencjał wrażliwości na formę kultury afroamerykańskiej jednak doczekał się swoich czasów. Dziś scena hip-hopu ma dług u sfotografowanych bohaterów Jamela Shabazza. Dług pionierstwa. Wielomiliardowy rynek muzyczny wydaje się kopiować ze stylu nieznanych nikomu grup gangsterskich, koleżeńskich, jakie dokumentował Shabazz.
Aktualnie zindywidualizowana moda stała się głównym powodem do życia współczesnych miejskich nastolatków, większość chce się wyróżnić, być kimś oryginalnym. Lecz jest w fotografiach Jamela Shabazza coś, czego współcześni fani mody nie stosują, a przez to może nie budują więzi między sobą. To grupowe jednolite ubieranie się. Wyzywające, odklejone od reszty, zauważalne, ale wspólne. Zindywidualizowane, ale razem.