Warto planować działania fotograficzne w oparciu o kalendarz ważnych imprez. Dowodem na to niech będzie fakt, że sam też do tej zasady się stosuję
Regaty Tall Ships po wielu latach ponownie zagościły w Szczecinie (tegoroczna edycja odbywa się w dniach 12-15 czerwca). Dla miłośników wielkich żaglowców to wspaniała okazja, aby stanąć z nimi twarzą w twarz. Dwa lata temu Impreza ta widniała w moim kalendarzu, na nieszczęście w tym samym czasie powinienem wyjechać do Brazylii na rajdowe eliminacje do pucharu świata rajdów Cross Country. Pojawiła się jednak iskierka nadziei i szansa na to, by choć przez chwilę spotkać żaglowce - przy sprytnym skojarzeniu lotów mogłem wrócić wieczorem na styk, tuż przed ostatnim dniem kończącym Tall Ships w Polsce, czyli przed pożegnalną paradą żaglowców. Był to bardzo ryzykowny plan, ale się zawziąłem.
Tuż przed wyjazdem do Brazylii dopiąłem wszystkie szczegóły związane z moim fotografowaniem żaglowców i umówiłem się z przyjacielem dysponującym jednostką pływającą. Po blisko dwóch tygodniach na rajdzie - w upale i kurzu, gdy spałem okazjonalnie, gdzie popadnie - w końcu upragniona meta była już blisko. Pozostało przejechać 500 km, potem rampa, a na koniec w iście brazylijskim stylu całonocna fiesta dla uczestników rajdu i rano zygzakiem na lotnisko. Po trzech międzylądowaniach i 36 godzinach ścisku na lotniskach, dotarłem do Warszawy. To była trzecia doba na nogach, bez snu, byłem fizycznie kompletnie zmasakrowany. W perspektywie miałem noc za kierownicą i 600 km do Świnoujścia - wyjazd na spotkanie z żaglowcami. Nawet nie myślałem o poddaniu się, choć pokusa pachnącej pościeli była bardzo silna. Wsiadłem w auto i ruszyłem.
Świnoujście przywitało mnie upalnym i dusznym porankiem. Wszedłem na motorówkę i natychmiast odżyłem. Było cudownie, moje rodzinne miasto w środku lata jest najpiękniejszym miejscem na ziemi, żadna tam Brazylia, która jeszcze szumiała w głowie. Nic nie zapowiadało, że ten dzień będzie jeszcze bardziej wyjątkowy. Mijaliśmy jeden żaglowiec po drugim, opływaliśmy je dookoła, fotografowałem pod światło, ze światłem, szerokim obiektywem, jak również teleobiektywem 500 mm, co przy bujającej się na falach łodzi jest sztuką niemal cyrkową. Po jakimś czasie nad żaglowcami zaczęły kłębić się ciężkie chmury. Mówię do swojego przyjaciela, że idzie burza i dopiero wtedy się zacznie. Radio potwierdziło prognozę. Z nadzieją patrzę na Grześka. Jest dysponentem łodzi, kapitanem i w jego gestii jest nasze bezpieczeństwo, obawiam się że da dyla na ląd jak wszyscy dookoła i ja to z bólem będę musiał zrozumieć. Ale Grzesiek również jest fotografem, czytał moją książkę i dobrze wiedział że dopiero teraz są warunki na zdjęcia. Tym bardziej że przed nami były największe żaglowce: Mir, Dar Młodzieży, Kruzenstern.
Został. Adrenalina szybko wypełniła ośrodek decyzyjny w mojej głowie, nastąpiła pełna mobilizacja, nie było teraz czasu na jakikolwiek błąd i zawahanie. Zdjęcia okupione takim kosztem musiały się udać. Dobrze dobrana czułość, tak by czas otwarcia migawki był wystarczająco krótki aby nie poruszyć zdjęcia na podskakującej na fali łodzi. Autofokus w trybie śledzącym, aby ostrość była korygowana podczas zbliżania się do żaglowców. Dwa aparaty w gotowości. Jeden z szerokim obiektywem, drugi z teleobiektywem, żeby nie tracić czasu na wymianę optyki, i co ważne, by nie robić tego podczas ulewy. Dobre umocowanie się do łodzi, aby szkwał i fala nie zdmuchnęła mnie za burtę i do roboty.
Najlepszy moment to ten tuż przed uderzeniem fali deszczu. To wtedy chmury są najpiękniejsze. Wychylałem się za burtę jak najniżej, aby fotografować prawie z poziomu wody. Włączyłem tryb zdjęć seryjnych, by wyeliminować klatki, które ewentualnie wyjdą poruszone. Grzegorz zajął się mistrzowskim sterowaniem łodzią. Miałem to zdjęcie. Banalne przejście Daru Młodzieży przez tor wodny, w dodatku bez żagli, ale w otoczeniu scenerii burzowej, odpowiedniej perspektywy - coś naprawdę wspaniałego. Za chwilę rozpętała się dramatyczna ulewa, pioruny zaczęły bić w wodę i zerwał się bardzo silny szkwał. Nie przestałem fotografować, byłem szczęśliwy, a Grzesiek robił dobrą minę do złej gry. Miejscami widoczność spadła do 15 metrów. To już był koniec zdjęć, martwiliśmy się tylko o to, czy nie walnie w nas piorun. Nakryłem aparaty kompletnie mokrą koszulą - tylko tak proforma. Dla sprzętu był to bardzo ciężki test.
Po godzinie znowu wyszło słońce, było już po paradzie. Położyłem się na plaży i otulony zapachem wydm zasnąłem. Oto przydługa historia o pasji, determinacji i o tym, jak fotografowanie może stać się wspaniałą przygodą. To również opowieść o wielkim fotograficznym szczęściu, któremu trzeba czasem pomoc.