Pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy jako dziecko komunizmu pierwszy raz wyjechałem na Zachód do Szwecji, poraziły mnie trzy rzeczy: wspaniałe samochody, zaopatrzenie w sklepach i architektura
Musiałem być zdrowo oszołomiony tym widokiem, bo gdy wszedłem do środka budynku szklanymi i automatycznie odsuwanymi drzwiami, wyjść już nie mogłem. Owszem, metodę bym znalazł, bo Polak potrafi, ale nie chciałem stłuc szyby. Recepcjonistka o wielkich oczach poinformowała mnie, że najlepiej się wychodzi wyjściem zamiast wejściem. Wstydu było co nie miara, ale fascynacja pozostała.
W kolejnych latach, kiedy już regularnie podróżowałem po świecie, trochę cywilizacyjnie okrzepłem. Nawet w futurystycznym Tokio krzywdy sobie nie zrobiłem. W zamian pokochałem to miasto miłością czystą. Kocham nowoczesną architekturę. Kiedy jako ofiara kapitalizmu odwiedziłem komunistyczny Szanghaj, aż śliniłem się na widok nowoczesnej dzielnicy Pudong. Po wytarciu ust, zabrałem się za robienie zdjęć. Wykonałem ich setki, ale do kilku żywię szczególną sympatię. Po wyjściu z metra, na centralnym placu otoczonym drapaczami chmur, obok ministerialnego budynku zauważyłem kącik propagandy władzy ludowej. Sztandary, portrety, hasła polityczne. Zafascynowała mnie ich strona plastyczna. Szereg połyskujących w słońcu kolorowych flag, na tle szklanych elewacji. Wszystko to było zasługą znajdującego się nisko nad horyzontem słońca. Światło idealnie eksponowało te fantastyczne kolory, a wiatr wypełniał sztandary, by dumnie powiewały. Stałem tak chwilę, podziwiając ten widok i prawie zostałem komunistą, gdy na moje szczęście obfitość zdjęć, które miałem zrobić i uciekające nomen omen na zachód słońce, przywołały mnie do porządku.
Aby wykonać to zdjęcie, musiałem rozwiązać dwa problemy. Pozbyć się ludzi z kadru, co w tak ludnym kraju jest raczej trudne, a po drugie zrobić na tyle ciasny kadr, by uzyskać na zdjęciu czystą formę. Czysty geometryczny kadr. Wszedłem na wysoką galerię nad ogromnym skrzyżowaniem, stanąłem przy barierce, by mieć ludzi za sobą, założyłem teleobiektyw. Istotnie, perspektywa uległa spłaszczeniu, kadr zrobił się zwarty, ale jednocześnie zbyt ciasny. Byłem po prostu za blisko. Stanąłem dalej, ale wtedy miałem całą populację Chińczyków w kadrze. Zacząłem szukać odpowiedniego miejsca. W zasadzie to mogłem iść tylko wyżej. Stanąłem więc na barierce. Osiągnąłem całkiem dobrą widoczność, niestety ochroniarz nie podzielał mojego zdania. Z jego mowy ciała wyczytałem, że tutaj nie wolno tak stać, że to niebezpieczne. Pokiwałem mu głową ze niezrozumieniem i podałem mu swoją torbę fotograficzną, mówiąc językiem wieszcza: „potrzymaj, tam są papiery”. Zabrał torbę i zaczął oglądać jej zawartość. Podstępnie zyskałem czas na wykonanie zdjęcia. Po krótkiej chwili ochroniarz ponownie sygnalizował swój przekaz. Tym razem, ciągnąc mnie za nogawkę, a ja nie bardzo mogłem zejść, bo akurat, kiedy robiłem zdjęcie, to wiatr nie wiał i flagi wisiały sflaczałe. A ten mnie szarpie bym złaził. I co zrobiłem? Zszedłem. Triumfujący Chińczyk poszedł przodem, a ja za nim. Byłem wściekły. Nagle czuję powiew wiatru. Odwracam się, a flagi falują. Natychmiast zawróciłem na wybrane miejsce. Tego Chińczyk nie przewidział. Kiedy się już zorientował, ruszył wściekły w moją stronę z melodią na ustach. Ale wtedy ja już byłem po zdjęciach. Zrobiłem je błyskawicznie.
Od strony parametrów technicznych, zdałem się tradycyjnie na automatykę aparatu. Przy wybranym programie P, aparat rozpoznał długą ogniskową i odpowiednio skorygował czas, przysłonę i czułość, by zdjęcie nie było poruszone. W tym momencie nie było nic do poprawiania w ustawieniach mojego aparatu. Miałem wizjer elektroniczny, więc gdy spojrzałem na matówkę i po prostu oceniłem: wyglądało dobrze - nie za jasne, nie za ciemne, kolory poprawne - nacisnąłem spust migawki. Szybciej się nie da. Zeskoczyłem, mówiąc, OK, OK, masz rację, to niebezpieczne... Ot, niepokorne dziecko komunizmu...