"Fotokompozytor", prekursor cyfrowych fotomanipulacji. Twórca nowych nurtów w fotografi i reklamowej i przede wszystkim – artysta obdarzony niepospolitą wyobraźnią. Ryszard Horowitz od ponad pół wieku kształtuje krajobraz współczesnej fotografii
Jego życiorys sam w sobie stanowi materiał na barwną, miejscami dramatyczną opowieść, w której odbija się cała historia XX wieku. Jest jednym z najmłodszych ocalonych z Auschwitz. Po wojnie włączył się w życie artystyczne Krakowa, gdzie studiował na ASP – najbardziej jednak pociągał go awangardowy teatr i jazz, który rozkwitał wówczas w piwnicznych klubach. Wraz z jazzmanem Wojciechem Karolakiem, młody Ryszard został uznany przez Przekrój za najbardziej stylowego krakowianina. Jego pierwsze fotografie to klasyczne portrety muzyków. Szybko jednak okazało się, że bardziej interesuje go eksperyment od dokumentu. Po wyjeździe na studia do USA, rozpoczął naukę u najlepszych: Richarda Avedona i Alexeia Brodovitcha. Przez długi czas związany był ze światem reklamy. W epoce znanej z serialu Mad Men tworzył pejzaże rodem z wyobraźni, które później miały wyznaczyć styl fotografii reklamowej w ogóle: przedstawiały bowiem raczej marzenia i aspiracje, niż sam sprzedawany produkt. W roku 1967 otworzył własne studio fotograficzne, gdzie rozwijał swój, charakterystyczny styl łączący zamiłowanie do fotografii, klasyczną edukację artystyczną i zainteresowanie malarskim surrealizmem. Przez długi czas Horowitz pracował nad kompozycjami całkowicie analogowo, co wymagało znacznych nakładów pracy przy każdym obrazie. Gdy na horyzoncie pojawiły się technologie cyfrowe, był jednym z pierwszych artystów, który postanowił wykorzystać ich możliwości w fotografii. Reszta jest już historią: gdy patrzymy na dzieła wielu współczesnych fotografów, nietrudno zauważyć, jak wiele zawdzięczają prekursorskim – choć z początku uważanym za ekscentryczne – pracom Horowitza. W maju Ryszard Horowitz został mianowany honorowym obywatelem Krakowa. Jego wizyta stała się dla nas okazją do rozmowy o reklamie, sztuce, komercji i wyobraźni...
Kraków zapamiętałem bardzo dobrze. Fizycznie – przynajmniej w centrum – bardzo mało się zmieniło, poza tym, że jest odnowiony i pełen turystów. Te powroty do przeszłości zaczynają być coraz bardziej kłopotliwe, bo coraz mniej osób pamięta te czasy, a młodsze pokolenie nie potrafi pojąć, jak mogliśmy tak kolorowo żyć w tych ponurych czasach komunizmu.
Prawie, choć właściwie powiedziałbym, że raczej nie zostałbym plastykiem. Fotografowałem od dziecka. Tato podarował mi Leikę, którą się bawiłem. Mieszkałem wtedy przy Rynku i z Romanem Polańskim, z którym bardzo się wtedy przyjaźniliśmy, zorganizowaliśmy ciemnię. Eksperymentowaliśmy na wszystkie strony. Aparat fotografi czny był zawsze ze mną, ale zanosiło się raczej na to, że zostanę plastykiem. Bardziej niż fotografi a interesował mnie zresztą film. Kiedy w 1959 r. wyjechałem do Stanów Zjednoczonych, nie wierzyłem, że mógłbym się utrzymać ze sztuki. Byłem sam. Wyjechałem z Polski z pięcioma dolarami w kieszeni, co nawet wziąwszy pod uwagę infl ację, nie było dużą sumą (śmiech) i musiałem szukać jakichś środków utrzymania. Malarstwo, które było wtedy eksponowane, nie miało nic wspólnego z moim tradycyjnym krakowskim wykształceniem i nie czułem się na siłach, aby z nim konkurować. Po ukończeniu Pratt Institute, szukałem pracy, w której mógłbym połączyć moje zainteresowania plastyczne z fotografi cznymi. Nadal rysowałem, ale malarstwa z czasem było w mojej pracy coraz mniej. Po kilku latach doszedłem do wniosku, że to właśnie fotografi a jest tym, czym chcę się zajmować, i w 1967 r. założyłem własne studio.
(śmiech) Szalenie mnie ubawiło, że do pracy nad plakatami do nowego sezonu zaproszono Miltona Glasera, świetnego grafi ka, z którym współpracowałem w latach 60. Atmosfera była o tyle inna, że była mniejsza presja. Ludzie mniej obawiali się wyrażać swoje myśli – nie było strachu o to, że zaraz stracą zatrudnienie. Moi koledzy regularnie zmieniali pracę w poszukiwaniu coraz lepszych stawek, choć pieniądze i tak były bardzo marne. Zarabiałem wtedy ok. 100 dolarów tygodniowo. Serial koloryzuje wiele, ale na pewno prawdą jest, że poznałem wówczas mnóstwo fascynujących ludzi. Wielu artystów – pisarzy, plastyków, fi lmowców – działało wówczas w reklamie. Mieli tam pole do popisu, wydaje mi się, że w tym czasie zezwalano na większą swobodę twórczą. Podejście do reklamy było chyba też bardziej rzetelne.