Współzałożyciel Contact Press, legenda fotoreportażu i fotografii sportowej. David Burnett opowiedział nam, jak powstają zdjęcia, które tworzą historię
Dave'a Burnetta udało mi się złapać chwilę po jego powrocie z Igrzysk Olimpijskich w Soczi. Słynny fotoreporter, który w zawodzie pracuje już niemal pół wieku, wciąż podróżuje, nadal emanuje siłą spokoju i sprawia wrażenie, jakby na wszystko miał czas. Choć w zasadzie dopiero co opuścił samolot, znalazł chwilę na rozmowę.
"Wcześniej byłem tylko w Salt Lake City. Unikałem wyjazdów na Zimowe Igrzyska latami. Fotografowanie jest wystarczająco trudne, gdy nie jest zimno", mówi ze śmiechem David. Przyznaje, że mimo wielu wątpliwości, warunki i pogoda okazały się bardzo sprzyjające, a w wiosce olimpijskiej, mimo sławnych niedoróbek krążących w sieci, dało się pracować.
"Przyzwyczajenie się do komunikacji i nadgorliwej ochrony zajęło mi chwilę, ale w końcu wszystko zaczęło działać jak należy. Na miejscu było aż siedmiuset fotografów - przy takiej liczbie reporterów, koordynatorzy prasowi (bo w każdym obiekcie był przynajmniej jeden), byli bardzo pomocni. Poza tym górskie okolice okazały się bardzo fotogeniczne, zwłaszcza lodowiska w Adler - jak zaprojektowane dla fotografów", wspomina.
Dotychczas David uwieczniał przede wszystkim Letnie Igrzyska. I to właśnie olimpijskie zdjęcia zapewniły mu miejsce w historii fotografii sportowej. Wystarczy wspomnieć dramatyczny kadr z Los Angeles (1984), przedstawiający zrozpaczoną biegaczkę Mary Decker, która przewróciła się na torze i spogląda w stronę oddalającej się konkurentki.
Młodsze pokolenie kojarzy zapewne jego postać z Londynu 2012 - w Internecie furorę zrobiły ujęcia uśmiechniętego pana w okularach, który w tłumie fotoreporterów ustawił się z siedemdziesięcioletnim, wielkoformatowym aparatem Graflex Speed Graphic. Czyżby celowo komplikował sobie życie? Technologia idzie przecież wszystkim na rękę.
W torbie fotografa |
"Oprócz Grafleksa i Holgi, w mojej torbie można znaleźć cyfrowe lustrzanki Canona EOS 5D oraz EOS 7D (a także obiektywy: 17–35 mm, 20 mm, 28 mm, 45 mm Tilt-Shift, 90 mm Tilt-Shift, i zoom 70-200 mm). Używam też Leiki M9, która moim zdaniem jest rewelacyjna. Dalmierz pozwala patrze zupełnie inaczej!". |
"Dzisiaj świat fotografii jest o wiele bardziej zdemokratyzowany. Każdy może fotografować iPhonem albo niedrogą cyfrówką. Konkurencja jest niesamowita i trzeba się naprawdę postarać, by zauważono nasze zdjęcie w zalewie tysięcy fotografii" - stwierdza i przyznaje, że jedno nadal się nie zmieniło. "To chęć uchwycenia czegoś wyjątkowego. Perspektywa, pozycja, cierpliwość, refleks. To narzędzia fotografa sportu. Nie zastąpi ich nawet najszybszy reporterski potwór. Najważniejsze jest, by fotograf wiedział, co chce osiągnąć i miał wystarczająco dużo cierpliwości, aby - spoglądając w wizjer - czekać na właściwy moment".
Imponujący, zabytkowy Graflex to jeden z jego dwóch ulubionych aparatów. Drugi wybór jest nie mniej zaskakujący - to analogowa plastikowa Holga na średnioformatowy film 120.
"Każdy z aparatów ma swoje miejsce w mojej torbie. Lubię mieć wybór - czasem chcę zachować efekt retro, czasem potrzebuję doskonałości nowoczesnej matrycy. Każdy z moich aparatów »patrzy« nieco inaczej. Nawet ze standardowym obiektywem, wielkoformatowy aparat zapewnia niesamowity bokeh, który byłby niemożliwy do uzyskania typową lustrzanką".
David Burnett nie jest zaprzysięgłym konserwatystą. Chętnie korzysta z technicznych nowinek i nie stroni nawet od Instagramu, Twittera, a szczególną słabość ma do Facebooka.
Przez niemal pół wieku pracy, David Burnett sportretował wielu amerykańskich prezydentów. Jeszcze jako młody amator fotografował przebywającego w Salt Lake City Johna F. Kennedy'ego. "To był mój pierwszy prezydent", wspomina. Potem były portrety Richarda Nixona, Ronalda Reagana i Baracka Obamy.
"Praca z prezydentem to największa rzecz, jaką można osiągnąć w fotografii politycznej. To również bardzo specyficzna nisza. Obowiązują tam bardzo ścisłe zasady postępowania i nigdy nie ma pewności, że uda nam się dostać zgodę na zdjęcia. Dziś fotoreporterom jest trudniej niż kiedykolwiek wcześniej, bo Biały Dom stawia na własnych fotografów".
Dave Burnett podkreśla jednak, że nawet przy takich obostrzeniach mamy szansę na ciekawe zdjęcie. "Kilka najlepszych zdjęć prezydentów udało mi się zrobić podczas straszliwie nudnych spotkań - zawsze, nawet wtedy, pojawia się moment, w którym choć na ułamek sekundy stają się sobą i objawia się prawda".
David Burnett ma na koncie wiele ujęć, które stały się ikonami. "Niektóre zdjęcia to po prostu zbieg okoliczności - właściwego czasu, miejsca, kompozycji i emocji. Takich zdjęć w całej karierze udaje się zrobić zazwyczaj tylko kilka. O ile w ogóle", mówi fotoreporter, który może się dziś pochwalić takimi nagrodami, jak Złoty Medal im. Roberta Capy czy World Press Photo. Dziś fotografuje głównie sport, co daje mu wytchnienie po latach pracy reportera społecznego i wojennego.
Jako freelancer pracujący w Wietnamie dla Time'a i Life’a był świadkiem m.in. ucieczki poparzonych napalmem dzieci - ta scena zarejestrowana na kliszy Nicka Uta, stała się później jednym z najbardziej poruszających dokumentów tego konfliktu.
"To, czy zdjęcie okaże się świetne czy nie, zależy często od jednej setnej sekundy. Tak dzieje się bardzo często. Ale to, czy będzie tworzyć historię, zależy od tego, czy podsumowuje w lot - często w dramatyczny sposób - zdarzenia, które przedstawia. Dzisiaj, w czasach fotografii cyfrowej, możemy pozwolić sobie na robienie nawet tysięcy zdjęć dziennie, lecz żeby obraz stał się naprawdę znaczący, potrzeba czegoś więcej, niż łutu szczęścia", mówi Burnett. Pytam więc, które ze zdjęć jest najważniejsze dla niego samego.
"Jeśli muszę wybierać, a nie jest to łatwe, to myślę, że byłoby to również zdjęcie z Wietnamu. Przedstawia młodego amerykańskiego żołnierza, czytającego list od rodziny. To było moje pierwsze »prawdziwe« zdjęcie, czyli coś więcej, niż zwykły dokument ukazujący to, co widziałem tamtego dnia. W spojrzeniu tego żołnierza było coś ponadczasowego, coś, co miałem nadzieję uchwycić jeszcze w przyszłości".
Po powrocie z Wietnamu i przygodzie z agencją Gamma, Burnett założył - wspólnie z dziennikarzem Robertem Pledge - agencję fotograficzną Contact Press, przez której szeregi przewinęły się takie sławy, jak Annie Leibovitz czy Sebastiao Salgado.
Zastanawiam się, czy David Burnett czuje się częścią historii. Ma ku temu wszelkie powody - był w niemal wszystkich miejscach, które definiowały historię drugiej połowy minionego wieku. Fotografował wojnę w Wietnamie, rewolucję ajatollahów w Iranie, start Apollo 11, jako jedyny portretował Michaiła Gorbaczowa na potrzeby przełomowego wywiadu dla Time’a w roku 1990, kilka lat temu wydał także książkę z portretami Boba Marleya.
"To wielka satysfakcja móc spojrzeć wstecz i przyjrzeć się swojej pracy. Miałem w życiu sporo szczęścia - udało mi się zrobić kilka ważnych zdjęć i fotoreportaży. Czasami nie mogę uwierzyć, że wszystkie te zdjęcia zrobił jeden fotograf, a kiedy uświadamiam sobie, że byłem nim ja, czuję się szczęśliwy. Zamierzam pracować tak długo, jak długo będę w stanie utrzymać aparat w ręku. Mam nadzieję, że jeszcze wiele świetnych zdjęć przede mną".